Jeśli ktoś zapragnąłby mieć udział w wydaniu następnych moich pism oraz działaniu dla dobra wspólnej idei „System Miłości” i zdobywania niebiańskiej wiedzy dla siebie, „Wiedza od Ojca Pio” - to podaję osobiste konto:
Wiesław Matuch
BNP Paribas Bank Polska S.A.
Konto:
90 2030 0045 1130 0000 1538 6050 w tytule podać DAROWIZNA – aby uniknąć podatku.

Natomiast żeby przesłać kwotę do Polski z zagranicy trzeba podać tak:
PLPK90203000451130000015386050 - Wiesław Matuch Darowizna:
Lub : Wiesław Matuch
90 2030 0045 1130 0000 1538 6050 w tytule podać DAROWIZNA
Wpisać:
PPABPLPK Jak braknie pola dodać XXX


https://www.paypal.me/wiesiorynka -

Założyłem też konto na PayPal - wiesiorynka@gmail.com Jeśli ktoś chciałby wesprzeć duchową naszą wspólną oddolną działalność - to jest taka możliwość. PayPal przekierowuje na moje konto w BGŻ w Polsce. W tytule podać DAROWIZNA – aby uniknąć podatku. Komfort jest, bo można korzystać z podstawowych walut z całego świata. Wiesiu

 

Poniżej są 2 tomy "Wiedzy Ojca PIO" do pobrania za darmo w pdf. Wiesiu
 

http://sm.fki.pl/Wiedza-Ojca-Pio-Tom-1.pdf

http://sm.fki.pl/Wiedza-Ojca-Pio-Tom-2.pdf

 

 

Tu można zamawiać 1 i II tom Wiedzy Ojca Pio.

 

System Miłości Wiedza Ojca Pio - Kompendium - do pobrania


http://sm.fki.pl/Wiedza-Ojca-Pio-opracowanie.pdf

http://sm.fki.pl/Wiedza-Ojca-Pio-spis-tresci.pdf

 

System Miłości Wiedza Ojca Pio-Tom1 po Angielsku - do pobrania

http://sm.fki.pl/Wieslaw-Matuch-System-Milosci-Wiedza-Ojca-Pio-Tom1-po-Angielsku.pdf

 

System Miłości Wiedza Ojca Pio- 1 i2 tom audio a

 

https://www.youtube.com/@EnergiaMilosci   -  1 i 2 tom audio czytany przez aktora Wrocławskiego



Tu można pobrać Hymn SM stworzony przez Maćka Maciejewskiego


 http://sm.fki.pl/System-Milosci-Iskra-z-Polski_(Maciej-Info-z-Serca).MP3

Wersja Hymnu SM instrumentalna

http://sm.fki.pl/instrumental-SM-Iskra-z-Polski-sax.MP3

 

Rumble - alternatywa do YT.
Tam też wgrywam wiesiorynki.

https://rumble.com/user/WieslawMatuch

 

 


 
  O2.PL  •   BGŻ   Pobierz film z YT

   •   Cena prądu  •   Test szybkości  Internetu  •   
Kalkulator sp. paliwa

 

Mój Kanał YouTube - tu będę nagrywał filmiki z Wiedzą Ojca Pio... Wiesiu

 

 

 

`Kalendarium:

 
Dzisiaj jest 20 maja

1506 - Zmarł Krzysztof Kolumb. 325 - Otwarcie obrad pierwszego soboru ekumenicznego w Nicei. 1648 - Zmarł Władysław IV Waza, król Polski. 1792 - Poświęcenie i otwarcie Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie. 1799 - Urodził się Honoriusz Balzac, pisarz francuski. 1881 - Urodził się Władysław Sikorski, dowódca i polityk. 1882 - Zawarcie trójprzymierza. 1901 - Strajk szkolny dzieci polskich we Wrześni. 1919 - Urodził się Gustaw Herling-Grudziński, pisarz i publicysta. 1940 - Założenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.

 

Poniedziałek, 20 maja, 2024 roku.
Do końca roku zostało 226 dni.
Imieniny obchodzą:

Aleksandra Bernardyna Kolumby Bazylego Iwony Karola. Św. Bernardyn ze Sieny, zakonnik, doktor Kościoła (1380-1444). Wcześnie osierocony, wychowywał się u krewnych. Miał 19 lat, kiedy skończył prawo w Sienie. W 1402 roku wstąpił do franciszkanów. W dwa lata później przyjął święcenia kapłańskie. Dał początek nowej gałęzi zakonu - zwanego obserwantami (u nas bernardynami) - wprowadzając surową regułę. Bernardyn jako wybitny mówca przemierzał ówczesną Italię. Jego kazania oddziaływały na wielu słuchaczy. Twórca cennych dzieł teologicznych. Człowiek pokorny - trzykrotnie odmówił proponowanego mu biskupstwa w Sienie, Ferrarze i Urbino. Znany z gorliwej modlitwy i szczególnej czci Imienia Jezus. Nabożeństwo do Imienia Zbawiciela zawdzięcza mu decydujący rozwój. Bernardyn w latach 1438-1442 pełnił urząd wikariusza generalnego zakonu. Brał udział w Soborze Florenckim (1439), gdzie działał na rzecz zjednoczenia Greckiego Kościoła Ortodoksyjnego z Katolickim. Zmarł w Aquili i tam go pochowano. Jest patronem bernardynów, Sieny, rodzinnej miejscowości Massa Martitima oraz tkaczy. Orędownikiem chorych na gardło i krwawiących. Wśród bernardynów są polscy błogosławieni i święci: Szymon z Lipnicy, Jan z Dukli, Władysław z Gielniowa. Wywarli oni poważny wpływ na życie religijne w Polsce. W IKONOGRAFII Święty przedstawiany jest w habicie bernardyńskim; czasem jako kaznodzieja. Jego atrybutami są: u nóg trzy infuły, których odmówił; otwarta księga; krzyż z monogramem IHS; w ręku monogram IHS w promieniach.

 

 

Św. Teresa z Avila  -  Dzieła św. Teresy Wielkiej...
I będzie Cię mógł posiąść Najwyższe Dobro me na wieczność! - w tym pragnieniu ja, Panie, umrzeć chcę!

Św. Jan od Krzyża  -  Dzieła św. Jana od Krzyża...
Kwiaty, szmaragdów rumieńce w porankach tchnących świeżością zebrane, złożymy w zdobne wieńce, twojej miłości kwieciem obsypane, i jednym włosem moim powiązane.

  Różne modlitwy katolika

 

 



 Biografia i myśli Ojca de Mello

Myśli Ojca Anthony de Mello - hinduskiego Jezuity:

Bezinteresowność - Pewien wpływowy przemysłowiec zadał Mistrzowi pytanie: - Czym się zajmujesz zawodowo? - Niczym - odrzekł Mistrz. Przemysłowiec uśmiechnął się pogardliwie. - Czyż nie jest to lenistwo? - Ależ nie, na miły Bóg! Lenistwo, ogólnie mówiąc, jest wadą bardzo aktywnych ludzi. Nieco później Mistrz powiedział do swoich uczniów: - Nic nie róbcie, a wszystko dokona się przez was. Żeby nic nie robić, trzeba naprawdę wiele robić. Spróbujcie! - Mądrość Mistrzowi zawsze sprawiało radość, kiedy słyszał, że ktoś uznawał swoją ignorancję. I twierdził: - Wzrost mądrości bywa proporcjonalny do wzrostu świadomości własnej ignorancji. Poproszony o wytłumaczenie tych słów, rzekł: - Jeśli dojdziesz do wniosku, że dziś nie jesteś tak mądry, jak ci się to wczoraj zdawało, to znaczy, że dzisiaj jesteś mądrzejszy.

DUCH I ZIARENKA SOI - Równie zdumiewającym jest zobaczyć, jaki użytek robią ze swej wyobraźni... "Jeśli kiedykolwiek się ożenisz lub weźmiesz kochankę po mojej śmierci, powrócę, żeby cię straszyć", powiedziała umierająca kobieta do swego męża. Więc, kiedy znowu się zakochał w kilka miesięcy po śmierci swej żony, był przerażony, ale nie zdziwiony, widząc, jak jej duch wchodzi tej nocy do domu i oskarża go o niewierność. Trwało to noc po nocy, aż nie mógł już tego wytrzymać i poszedł po poradę do Mistrza Zeń, który powiedział: "Skąd ta pewność, że to duch?" "Ponieważ ona wie i potrafi mi opisać dosłownie wszystko, co powiedziałem i zrobiłem, myślałem i czułem". Mistrz dał mężczyźnie woreczek ziarenek soi i powiedział: "Tylko go nie otwieraj, a kiedy ona ci się pojawi dziś w nocy, zapytaj ją, ile jest ziarenek w woreczku". Kiedy mężczyzna zadał to pytanie duchowi, on uciekł, by już nigdy nie powrócić. "Dlaczego?? zapytał później mężczyzna Mistrza. Mistrz się uśmiechnął. "Czy to nie dziwne, że twój duch wiedział tylko to, co ty wiedziałeś?" zapytał.

SÓL I BAWEŁNA W RZECE - Nasruddin wiózł ładunek soli na targ. Jego osioł musiał przejść przez rzekę i sól się rozpuściła. Na drugim brzegu zwierzę zaczęło biec wielce zadowolone, zauważywszy, że ładunek jest lekki. Ale Nasruddin był zły. W następnym dzień targowy Nasruddin okrył worki bawełną. Przechodząc przez rzekę. osioł prawie tonął z powodu wielkiego ciężaru. - Uspokój się - rzekł zadowolony Nasruddin - to cię nauczy, że nie każde przejście przez wodę będzie dla ciebie zyskowne. Dwóch ludzi przyjęło religię. Jeden z nich wyszedł ożywiony. Drugi się udusił.

Przepiękne teksty wielkiego Jogina Sri Nisargadatty Maharaja (1897 - 1981)

Pytania i odpowiedzi (poniższe teksty, losowo wyświetlane, dopracowałam na potrzeby katolików - Wiesław Matuch)

PYTANIE: Żeby o czymś zapomnieć, trzeba najpierw wiedzieć. Czy wiedziałem kim jestem, zanim o tym zapomniałem? ODPOWIEDŹ: Oczywiście. Zapomnienie o sobie zależy od samowiedzy. Świadomość i nieświadomość to dwa współistniejące aspekty jednego życia. Zapomina pan o sobie, aby poznać świat - niech pan zapomni o świecie, aby poznać siebie. Czymże w końcu jest świat? Zbiorem wspomnień. Proszę trwać przy tym, co jest naprawdę ważne - przy odczuciu jestem - i pozwolić by wszystko inne odeszło. Na tym polega droga do zbawienia się. "Bo cóż zyska człowiek choćby cały świat posiadł, a na duszy poniósł szkodę? Rozumie pan te słowa Jezusa? W Niebie nie ma pamiętania ani zapomnienia. Wszystko jest w nim znane - nic nie jest pamiętane. Pamięć i wiedza świadczyła by tylko o jakimś braku. Zapamiętywanie jest czymś śmierdzącym, starym. A dusza jest wszechwiedzącą, zawsze świeżą, nieustannie piękną i szczęśliwą. Tam nie ma wiedzy i pamięci. "Jestem, Który Jestem" tak się Bóg w biblii określił i to jest czysta prawda. PYTANIE: Co jest przyczyną zapomnienia o sobie? ODPOWIEDŹ: Nie ma przyczyny, bo nie ma zapomnienia. Jeśli już pan zapomniał to tylko na moment życia. Z chwilą śmierci, wszystko pan wie spowrotem. I wie pan gdzie pójdzie dalej. Czyściec lub niebo. Stany umysłu następują po sobie, a każdy kolejny zaciera poprzedni. Pamiętanie i zapomnienie o sobie, to dwa stany umysłu rożne jak noc i dzień. Rzeczywistość znajduje się poza nimi.

Tęsknota:

Czegoś mi brak, czegoś dobrego, dotyku warg, uśmiechu twego, twych miłych pieszczot słodkich jak miód, oczu kochanych i dźwięku twych słów. Pragnę wszystkiego lecz po cóż mi żyć, skoro nie wolno mi z Tobą być.

 

Ryszard Kapuściński:

Mam straszną obsesję - lęk przed zanudzeniem czytelnika. Myślę sobie często - Boże święty, trzeba szybko kończyć, zanim ich doszczętnie znudzę! Tak jak malarze dzielą się na twórców wielkich scen batalistycznych i tych, którzy, jak Kulisiewicz, jednym pociągnięciem piórka, za pomocą jednej linii rysują portret czy sylwetkę. Mnie pociąga to, co współcześnie nazywa się czasem minimal art. Jestem wychowany na literaturze kartezjańskiej, szalenie oszczędnej: minimum słów, wyrzucanie wszystkich przymiotników. Bardzo lubię czytać aforyzmy, lubię jasną, czystą, oszczędną kreskę - do tego zmierzam.

Cytaty Przemówienia Papieża Jana Pawła II w parlamencie polskim z 11 czerwca 1999

Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że to dzisiejsze spotkanie w Parlamencie byłoby niemożliwe bez zdecydowanego sprzeciwu polskich robotników na wybrzeżu w pamiętnym sierpniu 1980 r. Nie byłoby możliwe bez Solidarności, która wybrała drogę pokojowej walki o prawa człowieka i narodu. Wybrała także zasadę, jakże powszechnie wtedy akceptowaną, że "nie ma wolności bez solidarności": solidarności z drugim człowiekiem, solidarności przekraczającej różnego rodzaju bariery klasowe, światopoglądowe, kulturowe, a nawet geograficzne, czego świadectwem była pamięć o losie naszych wschodnich sąsiadów.

Tęsknota:

Chwytam twe dłonie w marzeniach... Odczuwam duszy ciepłe westchnienia... Ogarniam uczuć połacie tęczowe...- a ustami dotykam Twoje usta drogie...

  Wiersze
 

 
   Boscy Kochankowe  
 

 

 

 
 

Wiesław Matuch     Kontakt smilosci@gmail.com     Wrocław 2001
System Miłości Narodów 
    

     stat4u   
 

 

 
SM

POTĘGA TERAŹNIEJSZOŚCI

Autor - Eckhart Tolle

 Jesteś tu, aby mógł się ziścić
boski plan wszechświata.
Jesteś aż tak ważny!

Spis treści
PODZIĘKOWANIA 5
WPROWADZENIE 5
Jak powstała ta książka 5
Prawda jest w tobie 7

Rozdział pierwszy
NIE JESTEŚ SWOIM UMYSŁEM 10
Największa przeszkoda do oświecenia 10
Uwalnianie się od swojego umysłu 14
Oświecenie: wznieść się ponad swoje myśli 16
Emocja: reakcja ciała na poczynania umysłu 18

Rozdział drugi
ŚWIADOMOŚĆ: WYJŚCIE Z BÓLU 23
Nie przysparzaj bólu 23
Ból zadawniony: rozpuszczanie ciała bolesnego 24
Ego utożsamione z ciałem bolesnym 28
Pochodzenie lęku 28
Ego w poszukiwaniu pełni 30

Rozdział trzeci
W GŁĄB TEJ OTO CHWILI 32
Nie szukaj siebie w umyśle 32
Połóż kres urojonemu istnieniu czasu 32
Nic nie istnieje poza teraźniejszością 33
Klucz do wymiaru duchowego 34
Docieranie do potęgi teraźniejszości 35
Wyzwolenie z czasu psychicznego 37
Czas psychiczny jako rodzaj obłędu 39
Postawa negatywna i cierpienie zakorzenione w czasie 40
Odkrywanie życia, przysłoniętego sytuacją życiową 41
Wszelkie problemy to urojenia umysłu 42
Skok kwantowy w ewolucji świadomości 44
Radość istnienia 44

Rozdział czwarty
UMYSŁ I JEGO UNIKI PRZED TERAŹNIEJSZOŚCIĄ 47
Utrata teraźniejszości: sedno urojeń 47
Nieświadomość zwykła a nieświadomość głęboka 48
Czego szukają 49
Rozpuszczanie zwykłej nieświadomości 50
Wolność od zgryzoty 51
Gdziekolwiek jesteś, bądź tam całym sobą 53
Wewnętrzny cel drogi życiowej 57
Przeszłość nie wytrzyma konfrontacji z twoja obecnością
58
Rozdział piąty
OBECNOŚĆ 60
Jest czym innym, niż myślisz 60
Ezoteryczny sens czekania 61
Piękno powstaje w twojej niewzruszonej obecności 61
Urzeczywistnienie czystej świadomości 63
Chrystus: czym naprawdę jest twoja obecność 66

Rozdział szósty
CIAŁO WEWNĘTRZNE 68
Istnienie jest twoją najgłębszą jaźnią 68
Patrz, gdzie słowo nie sięga 68
Odnajdywanie prawdziwego siebie – niewidzialnego i niezniszczalnego 69
Łączenie się z ciałem wewnętrznym 70
Przemiana dzięki ciału 71
Kazanie o ciele 73
Zakorzeń się głęboko w sobie 73
Zanim wnikniesz w ciało, wybacz 75
Twoja więź z nieprzejawionym 76
Spowalnianie procesu starzenia 77
Wzmacnianie układu odpornościowego 77
Niech oddech wprowadzi cię w ciało 78
Twórcze posługiwanie się umysłem 79
Sztuka słuchania 79

Rozdział siódmy
BRAMY NIEPRZEJAWIONEGO 80
Głębokie wnikanie w ciało 80
Źródło czi 81
Sen bez marzeń 82
Inne bramy 82
Cisza 84
Przestrzeń 84
Prawdziwa natura czasu i przestrzeni 86
Świadoma śmierć 88

Rozdział ósmy
ZWIĄZKI OŚWIECONE 89
Wrota teraźniejszości są wszędzie, gdzie ty jesteś 89
Splot miłości i nienawiści 90
Nałóg a poszukiwanie pełni 92
Od związków uzależniających do oświeconych 94
Związki jako praktyka duchowa 95
Czemu kobiety są bliższe oświecenia 100
Zbiorowe ciało bolesne kobiet i jego rozpuszczanie 101
Wyrzeknij się związku z samym sobą 104

Rozdział dziewiąty
GDZIE NIE SIĘGA SZCZĘŚCIE ANI NIESZCZĘŚCIE, PANUJE POKÓJ 107
Wyższe dobro ponad dobrem i złem 107
Koniec z dramatem twoim w życiu 109
Nietrwałość a cykle życiowe 110
Negatywizm: jak się nim posługiwać i jak się go wyrzec 113
Natura współczucia 117
W stronę rzeczywistości innego rzędu 119

Rozdział dziesiąty
SENS PODDANIA 124
Zgoda na teraźniejszość 124
Od energii umysłowej do duchowej 127
Poddanie w związkach osobistych 128
Od choroby do oświecenia 130
W obliczu katastrofy 132
Cierpienie w spokój przeistoczone 133
Droga krzyżowa 135
Swoboda wyboru 136


PODZIĘKOWANIA

Jestem głęboko wdzięczny Connie Kellough za troskę i wsparcie, a także za ogromny wkład, jaki wniosła w opracowa­nie tekstu tej książki i jej wydanie. Nasza współpraca dała mi wiele radości.

Moje podziękowania należą się też Corei Ladner i wszyst­kim wspaniałym ludziom, którzy pomogli mi stworzyć tę książkę, ponieważ dali mi najcenniejszy spośród darów – przestrzeń. To dzięki nim mogłem swobodnie pisać i żyć. Dziękuję więc Ad–rienne Bradley z Vancouver, Margaret Miller z Londynu, Angie Francesco z Glastonbury w Anglii, Richardowi z Menlo Park i Rennie Frumkin z Sausalito w Kalifornii.

Wyrażam również wdzięczność Shirley Spaxman i Howar–dowi Kelloughowi za przejrzenie wczesnej wersji maszynopisu i za użyteczne komentarze, a także wszystkim tym, którzy zechcie­li zrecenzować tekst w późniejszych stadiach obróbki i podzie­lić się ze mną swoją opinią. Dziękuję Rosę Dendewich za to, że opracowała książkę na komputerze, robiąc to z radością, a zara­zem profesjonalnie. Chciałbym jeszcze przesłać wyrazy miłości i wdzięczności swoim rodzicom, bez których udziału książka ta nigdy by nie powstała, oraz nauczycielom duchowym, a zwłaszcza najwięk­szemu spośród wszystkich guru: życiu.

 

Wprowadzenie

 

Jak powstała ta książka

 Przeszłość niewiele mnie obchodzi, rzadko więc o niej myślę; chciałbym jednak pokrótce opowiedzieć, jak zostałem nauczycielem duchowym i jak doszło do powstania tej książki.

Zanim skończyłem trzydzieści lat, żyłem w prawie ciągłym niepokoju, a jedynym urozmaiceniem tego stanu były napady depresji, którym towarzyszyły myśli samobójcze. Czuję się te­raz tak, jakbym mówił o jednym ze swoich poprzednich wcie­leń lub wręcz o cudzym życiu.

Wkrótce po dwudziestych dziewiątych urodzinach obudzi­łem się nad ranem, ogarnięty bezgraniczną zgrozą. Wielokrotnie zdarzało mi się już budzić z takim uczuciem, lecz tym razem było ono silniejsze niż kiedykolwiek. Nocna cisza, niewyraźne kontury mebli w ciemnym pokoju, daleki turkot przejeżdżają­cego pociągu – wszystko to wydawało się tak obce, wrogie i bezsensowne, że napawało mnie głębokim wstrętem do świata. Ale najohydniejsze było moje własne istnienie. Po co dalej żyć, dźwigając brzemię niedoli? Po co przedłużać nieustanną szarpaninę? Czułem, jak głęboka tęsknota za unicestwieniem, za niebytem, wyraźnie bierze górę nad instynktownym pragnieniem, żeby jednak jeszcze pożyć.

„Dłużej już ze sobą nie wytrzymam”. Ta właśnie myśl na­suwała mi się raz po raz. I nagle zdałem sobie sprawę z jej osobli­wości. „Jestem jeden, czy jest mnie dwóch? Jeśli nie mogę ze sobą wytrzymać, to widocznie jesteśmy dwaj: z jednej strony »ja«, który mówię te słowa, a z drugiej jakaś – powiedzmy – osoba«, z którą już nie wytrzymuję. A skoro tak, to może tylko jed­no z nas istnieje naprawdę”.

To raptowne odkrycie tak mnie oszołomiło, że mój umysł stanął jak wryty. Byłem w pełni świadom, ale nie miałem w gło­wie ani jednej myśli. A potem wciągnęło mnie coś w rodzaju energetycznego wiru. Najpierw był powolny ruch, a później przyspieszenie. Owładnął mną przemożny lęk i cały zacząłem dygotać. Usłyszałem słowa „niczemu się nie opieraj” jakby wypowiedział je jakiś głos w mojej piersi. Czułem, że wsysa mnie próżnia. Miałem jednak zarazem takie uczucie, jakby ist­niała ona we mnie samym, nie zaś na zewnątrz. I nagle znikł wszelki lęk, a ja pozwoliłem sobie wpaść w tę próżnię. W ogóle nie pamiętam, co było dalej.

Obudziło mnie ćwierkanie ptaka za oknem. Nigdy przed­tem nie słyszałem takiego dźwięku. Pod zamkniętymi powieka­mi ukazał mi się drogocenny brylant. No właśnie: gdyby brylant mógł wydawać dźwięk, brzmiałby on dokładnie tak jak ten ptasi śpiew. Otworzyłem oczy. Przez firanki wlewał się do pokoju pierwszy brzask. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, już czu­łem, już wiedziałem, że światło to coś nieskończenie bogatsze­go niż my, ludzie, zdajemy sobie sprawę. Sącząca się przez fi­ranki łagodna świetlistość była samą miłością. Łzy zakręciły mi się w oczach. Wstałem i przeszedłem się po pokoju. Bez trudu rozpoznałem w nim własny pokój, ale wiedziałem, że tak na­prawdę widzę go pierwszy raz w życiu. Wszystko było świeże i dziewicze, jakby właśnie przed chwilą zaistniało. Biorąc do ręki kolejne przedmioty – ołówek, pustą butelkę – zdumiewałem się, jakie są piękne i żywe.

Tamtego dnia chodziłem po mieście, bezgranicznie zdzi­wiony cudownością życia na Ziemi, jakbym dopiero co przyszedł na świat.

Pięć następnych miesięcy przeżyłem w niezmąconym, głę­bokim spokoju i błogości. Później intensywność tego stanu nie­co osłabła – a może tak mi się tylko wydawało, ponieważ stał się on dla mnie czymś naturalnym. Nadal potrafiłem funkcjonować w świecie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że nic nie mogę zrobić, aby wzbogacić to, co już mam.

Wiedziałem oczywiście, że przydarzyło mi się coś głęboko istotnego, lecz w ogóle tego zdarzenia nie rozumiałem. Dopiero po kilku latach, kiedy już naczytałem się różnych tekstów o te­matyce duchowej i spędziłem trochę czasu z nauczycielami duchowymi, pojąłem, że przytrafiło mi się właśnie to, czego wszyscy szukają. Zrozumiałem, że pod ogromnym naciskiem cierpienia, jakiego doświadczyłem owej nocy, moja świadomość musiała zapewne zaniechać utożsamiania się z nieszczęśliwym i głęboko zalęknionym Ja”, które w sumie jest tylko stworzoną przez umysł fikcją. Zaniechanie to było widocznie tak całko­wite, że fałszywe, cierpiące Ja” natychmiast runęło – niby na­dmuchiwana zabawka, z której wyciągnięto zatyczkę. Pozostała jedynie moja prawdziwa natura, rozumiana jako wiecznie obec­ne „Ja jestem”: świadomość w stanie czystym – sprzed utożsamienia z formą. W późniejszym czasie nauczyłem się z pełną świadomością wnikać w tę niepoddaną czasowi, niedostępną dla śmierci sferę wewnętrzną, którą zrazu uznałem za próżnię. Osiągałem stany tak nieopisanie błogie i święte, że blednie przy nich nawet to pierwsze, wspomniane na wstępie przeżycie. Nad­szedł w końcu czas, kiedy na płaszczyźnie fizycznej wszystko, ale to wszystko utraciłem. Nie łączyły mnie żadne związki z ludź­mi, nie miałem pracy, domu ani tożsamości społecznej. Prawie dwa lata przesiedziałem na ławkach w parku, czując niesłycha­nie silną radość.

Lecz nawet najpiękniejsze doznania pojawiają się, aby kie­dyś przeminąć. Zapewne ważniejszy od wszelkich doznań jest podskórny nurt spokoju, który od tamtej pory ani na chwilę mnie nie opuścił. Czasem bywa on bardzo silny, niemal doty­kalny, tak że potrafią go odczuć również inni ludzie. Kiedy in­dziej schodzi na dalszy plan i dobiega stamtąd niby odległa melodia.

W późniejszych latach zdarzało się, że ktoś do mnie pod­chodził i mówił: „Chcę mieć to samo, co ty. Czy możesz mi to dać albo pokazać, jak mógłbym to zdobyć?”, a ja odpowiadałem: „Już to masz. Po prostu jeszcze tego nie czujesz, bo twój umysł robi za dużo hałasu”. Z tej odpowiedzi wyrosła z czasem ta oto książka.

Zanim zdążyłem się połapać, znów miałem zewnętrzną toż­samość: zostałem nauczycielem duchowym.

 

Prawda, która jest w tobie

 

W książce tej zawarta jest sama istota działalności – o tyle, o ile daje się ją przekazać w słowach – którą od dziesięciu lat prowadzę w Europie i w Ameryce Północnej, pracując już to z pojedynczymi osobami, już to z niewielkimi grupkami po­szukiwaczy, penetrujących sferę ducha. Chciałbym z głębokim uczuciem i uznaniem podziękować tym wyjątkowym ludziom za ich odwagę, za gotowość sprostania przemianie wewnętrz­nej, za trudne pytania, jakie mi zadają, i za chęć słuchania. Bez nich książka ta nigdy by nie powstała. Należą do nielicznej jak dotąd, lecz na szczęście rosnącej mniejszości duchowych pio­nierów: osiągnąwszy pewien etap rozwoju, potrafią zerwać odziedziczone więzy kolektywnych schematów umysłowych, które od całych eonów trzymają ludzkość we władzy cierpienia. Wierzę, że książka ta trafi w ręce ludzi, którzy dojrzeli już do radykalnej przemiany wewnętrznej, a tym samym przemia­nę tę przyspieszy. Mam też nadzieję, że dotrze do wielu innych osób, którym jej treść wyda się godna zastanowienia, choć może nie będą jeszcze gotowe żyć w pełnej zgodzie z zawartym tu przesłaniem, stosując je w praktyce. Być może kiedyś, później, w nich także ziarno zasiane podczas lektury połączy się z ziar­nem oświecenia, które każdy nosi w sobie, i nagle zakiełkuje, ożyje.

Książka ta w swojej obecnej postaci wyłoniła się – w znacz­nej mierze spontanicznie – jako odpowiedź na pytania, które zadawali uczestnicy rozmaitych seminariów, kursów medyta­cji i prywatnych sesji terapeutycznych, toteż w ostatecznej re­dakcji zachowałem formę pytań i odpowiedzi. Wspomniane kursy i sesje nauczyły mnie i dały mi wcale nie mniej niż pytają­cym. Niektóre pytania zapisałem prawie słowo w słowo. Inne są syntetyczne: każde powstało z połączenia kilku często zada­wanych pytań pewnego typu, natomiast odpowiedź na nie utwo­rzyłem, wydobywając samo sedno z paru rozmaitych odpowie­dzi. Niekiedy w trakcie pisania nasuwała mi się zupełnie nowa odpowiedź, głębsza i wnikliwsza niż wszystko, co wcześniej zdo­łałem sformułować. Pewne dodatkowe pytania zadał mi wydaw­ca, pragnąc dokładniej wyjaśnić niektóre kwestie.

Sam zauważysz, że od pierwszej do ostatniej strony dialogi te toczą się na przemian na dwóch różnych poziomach.

Na jednym poziomie zwracam ci uwagę na to, co jest w to­bie fałszem. Mówię o naturze ludzkiej nieświadomości i zaburzeń funkcjonowania, a także o tym, jak zjawiska te za­zwyczaj się przejawiają w zachowaniu, począwszy od konflik­tów w relacjach międzyludzkich, a skończywszy na wojnach między plemionami czy państwami. Znajomość tych zagadnień jest nieodzowna, dopóki bowiem nie nauczysz się dostrzegać fałszu w tym, co fałszywe – innymi słowy: widzieć, co nie jest naprawdę tobą – nie dokona się trwała przemiana i zawsze prę­dzej czy później dasz się wciągnąć z powrotem w sferę iluzji i takiego czy innego rodzaju bólu. Na tym poziomie pokazuję ci też, jak należy postępować, żeby z tego, co w tobie fałszywe, nie budować sobie rzekomego „ja” ani nie stwarzać osobistych problemów, gdyż tym właśnie sposobem fałsz w nieskończo­ność się powiela.

Na drugim poziomie dyskursu mówię o głębokiej przemia­nie ludzkiej świadomości, przedstawiając tę przemianę nie jako odległą i niepewną perspektywę, lecz jako coś, co już teraz znaj­duje się w twoim zasięgu, niezależnie od tego, kim i gdzie jesteś. Pokazuję ci, jak możesz się wyrwać ze zniewolenia, w którym trzyma cię umysł, jak przejść na poziom świadomości oświe­conej i zachować ją w życiu codziennym.

W partiach książki poświęconych temu drugiemu poziomowi nie zawsze dobieram słowa z myślą o przekazaniu konkretnych informacji; niekiedy chodzi mi głównie o to, żeby wciągnąć cię w ten nowy stan świadomości. Raz po raz próbuję zabrać cię ze sobą w tę niepoddaną czasowi sferę intensywnej, świadomej obecności w Teraźniejszej Chwili, żeby dać ci przedsmak oświe­cenia. Dopóki sam go nie zaznasz, fragmenty te mogą ci się wydawać nieco monotonne. Lecz gdy tylko poznasz z własnego doświadczenia to, o czym mówię, na pewno zrozumiesz, że w passusach tych zawarty jest ogrom mocy duchowej, a wtedy uznasz je może za najwartościowsze z całej książki. Jeszcze jed­no: ponieważ każdy człowiek nosi w sobie ziarno oświecenia, często zwracam się wprost do tego kogoś, kto wie, o co mi idzie – do tego kogoś, kto mieszka w tobie, chociaż przesłania go myśliciel; zwracam się do tej głębszej jaźni, która natychmiast rozpoznaje prawdę duchową, wpada z nią w rezonans i czerpie z niej siłę.

Pojawiający się tu i ówdzie znak  wskazuje, że warto może przerwać lekturę, trochę pomilczeć, naprawdę poczuć i prze­żyć prawdziwość tego, co przed chwilą zostało powiedziane. Przy innych fragmentach pomysł ten może ci się nasunąć naturalnie i spontanicznie.

Kiedy zaczniesz czytać tę książkę, znaczenie takich słów jak „Istnienie” czy „obecność” niekoniecznie będzie dla ciebie od razu całkiem jasne. Jeśli tak się zdarzy, po prostu czytaj dalej. W trakcie lektury mogą ci się nasuwać pytania lub wątpli­wości. Odpowiedź na niektóre z nich znajdziesz zapewne w dal­szych rozdziałach, inne zaś okażą się nieistotne, gdy głębiej wnikniesz w tę naukę – i w siebie.

Nie czytaj samym umysłem. Zauważ, czy w odpowiedzi na to, co czytasz, nie pojawia się w tobie odczucie, wrażenie, że oto spotykasz się z czymś, co w głębi duszy już wiesz. Nie mogę ci oznajmić żadnej prawdy duchowej, której gdzieś głębo­ko w sobie wcześniej byś nie znał. Mogę ci jedynie przypo­mnieć coś, o czym zapomniałeś. A wtedy odzywa się i swobod­nie wyłania z wnętrza każdej komórki twojego ciała żywa wiedza – pradawna, a zarazem wiecznie nowa.

Umysł wciąż chce wszystko szufladkować i porównywać, ale z tej akurat książki więcej skorzystasz, jeśli użytej tutaj terminologii nie będziesz porównywał z terminologią innych nauczycieli; jeśli nie powstrzymasz się od tych porównań, za­pewne namącisz sobie w głowie. Takich określeń, jak „umysł”, „szczęście” i „świadomość” używam niekoniecznie w tym sa­mym sensie, co inni nauczyciele. Nie przywiązuj się do żadnych słów. To tylko szczeble, które należy jak najszybciej zostawić za sobą.

Jeśli czasem cytuję słowa Jezusa czy Buddy, fragmenty Lekcji cudów lub innych nauk, robię to nie dla porównania, lecz aby zwrócić ci uwagę na fakt, że w gruncie rzeczy istnieje i za­wsze istniała tylko jedna nauka duchowa, chociaż przekazy­wano ją w wielu różnych formach. Niektóre z nich – na przy­kład formy przekazu, stosowane w religiach o długiej tradycji – tak już obrosły zewnętrznością, że ich duchowa esencja pra­wie zupełnie się zatraca, toteż głębszy sens tych religii w znacz­nej mierze przestał być dostrzegany, a ich przeobrażająca moc zanikła. Ilekroć więc czerpię cytaty z tych pradawnych religii lub z innych nauk, staram się odsłonić ich głębsze znaczenie, aby wskrzesić w ten sposób ich przeobrażającą moc – zwłasz­cza na użytek czytelników, którzy są owych religii czy też nauk wyznawcami. Mówię im: nie musicie szukać prawdy nigdzie indziej. Pozwólcie, że pokażę wam, jak możecie głębiej wnik­nąć w to, co już macie.

Zazwyczaj staram się jednak używać terminologii możliwie najbardziej neutralnej, żeby dotrzeć do jak najszerszego kręgu czytelników. Książkę tę można traktować jako nowy wykład ponadczasowej nauki duchowej, esencji wszystkich religii, sfor­mułowanej tutaj zgodnie z potrzebami naszych czasów. Treść wykładu nie została zaczerpnięta ze źródeł zewnętrznych, lecz z jedynego prawdziwego Źródła, które mieści się w ludzkim wnętrzu, nie ma w niej więc żadnych teorii ani spekulacji. Mó­wię na podstawie wewnętrznego doświadczenia, a jeśli chwilami przemawiam z naciskiem, to tylko po to, żeby przebić się przez grube warstwy oporu, jaki stawia umysł, i dotrzeć do tego miejsca w tobie, w którym już dawno wiesz to wszystko rów­nie dobrze jak ja – do miejsca, w którym słysząc prawdę, na­tychmiast ją się rozpoznaje. Człowiek wpada wtedy w unie­sienie i nagle żyje mocniej niż przedtem, jak gdyby coś w nim mówiło: „Tak. Wiem, że to prawda”.

 

Rozdział pierwszy

NIE JESTEŚ SWOIM UMYSŁEM

 

Największa przeszkoda na drodze do oświecenia

Oświecenie – co to takiego?

Pewien żebrak od ponad trzydziestu lat siedział przy dro­dze. Aż tu któregoś dnia nadszedł jakiś nieznajomy. „Ma pan trochę drobnych?” – wymamrotał żebrak, machinalnie wy­ciągając rękę, w której trzymał starą czapkę do baseballu. „Nie mam niczego, co mógłbym ci dać” – odparł przechodzień, a po chwili spytał: „Ale na czym ty właściwie siedzisz?”. „Och, to tylko stara skrzynka” – odpowiedział żebrak. „Siedzę na niej, odkąd pamiętam”. „A zajrzałeś kiedyś do środka?” – zapytał nie­znajomy. „Nie” – odrzekł żebrak. „Po co miałbym zaglądać? Tam nic nie ma”. „Może jednak zajrzyj” – powiedział przechodzień. Żebrak zdołał podważyć wieko. Ze zdumieniem, niedowierza­niem i uniesieniem stwierdził, że skrzynka jest pełna złota.

Jestem właśnie tym nieznajomym, który nie ma ci nic do ofiarowania i radzi sprawdzić, co jest w środku. Nie w żadnej skrzynce, tak jak w przypowieści, lecz jeszcze bliżej: w tobie samym.

„Ale przecież ja nie jestem żebrakiem” – odpowiesz.

Ci, którzy nie odnaleźli swojego prawdziwego bogactwa, czyli promiennej radości Istnienia wraz z towarzyszącym jej głębokim, niewzruszonym spokojem, są żebrakami, nawet jeśli opływają – we wszelkie materialne dostatki. W świecie zewnętrz­nym rozglądają się za ochłapami przyjemności, spełnienia, potwierdzenia swoich racji, szukają bezpieczeństwa lub miło­ści, a tymczasem we własnym wnętrzu noszą skarb, który nie tylko zawiera w sobie komplet wymienionych dóbr, lecz jest nieskończenie cenniejszy niż wszystko, co świat ma do zaofia­rowania.

Słowo „oświecenie” przywodzi na myśl jakieś nadludzkie osiągnięcie, a ego owszem, chętnie podtrzymuje to przeko­nanie, lecz tak naprawdę wyraz ten oznacza twój naturalny stan autentycznie odczuwanej jedności z Istnieniem. Po­zostając w tym stanie, jesteś połączony z czymś niezmierzo­nym i niezniszczalnym, z czymś, co – choć zakrawa to na para­doks – w istocie jest tobą, a zarazem jest od ciebie znacznie większe. Oświecenie to inaczej odnalezienie własnej natury, która wymyka się wszelkim nazwom i formom. Jeśli nie czu­jesz tej więzi, masz złudne wrażenie osobności – oddzielenia od samego siebie i od otaczającego cię świata. Widzisz wtedy siebie – świadomie czy nieświadomie – jako osobny fragment. Budzi się lęk, a konflikty wewnętrzne i zewnętrzne stają się normą.

Uwielbiam tę prostą definicję, w której Budda stwierdza, że oświecenie to „koniec cierpienia”. Nic w tym nadludzkiego, prawda? Oczywiście jest to definicja niepełna. Określa ona jedynie, czym oświecenie nie jest: otóż nie ma w nim miejsca na cierpienie. Ale cóż pozostaje, kiedy już nie ma cierpienia? W tej kwestii Budda się nie wypowiada, a jego milczenie znaczy, że musisz rozstrzygnąć ją sam. Budda podaje definicję nega­tywną, żeby umysł nie mógł stworzyć z niej przedmiotu wiary ani nadludzkiego osiągnięcia – czyli celu, którego osiągnąć nie zdołasz. Lecz mimo tego środka ostrożności większość bud­dystów do dziś wierzy, że oświecenie to coś w sam raz odpo­wiedniego dla Buddy, a nie dla nich, przynajmniej nie w obec­nym wcieleniu.

 

Użyłeś słowa „Istnienie”. Czy możesz wyjaśnić, co ono dla cie­bie znaczy?

Istnieniem jest wieczne, stale obecne Jedno Życie, ukryte w niezliczonych formach, które podlegają narodzinom i umie­raniu. Nie tylko jednak ma ono swoją siedzibę gdzieś dalej, niż sięgają wszelkie formy, lecz zarazem trwa, utajone głęboko w każdej z tych form, będąc jej najbardziej wewnętrzną, niewi­dzialną i niezniszczalną esencją. Znaczy to, że jest ci dostępne w tej oto chwili jako twoja własna najgłębsza jaźń, prawdziwa natura. Ale nie próbuj ogarnąć Istnienia umysłem. Nie próbuj go zrozumieć. Możesz je poznać jedynie wtedy, gdy umysł znie­ruchomieje. Kiedy jesteś przytomny, kiedy twoja uwaga bez resz­ty i z całą mocą skupiona jest na obecnej chwili, Istnienie daje się odczuć, lecz nie sposób pojąć je rozumowo. Kto na powrót uświadomi sobie Istnienie i stale przebywa w owym stanie „czującego uświadomienia”, ten jest oświecony.

 

Kiedy mówisz Istnienie, czy masz na myśli Boga? A jeśli tak, czemu nie powiesz po prostu „Bóg”?

Słowa tego przez całe tysiąclecia nadużywano, jest więc dziś wyprane z wszelkiego znaczenia. Owszem, czasem i ja go używam, ale oszczędnie. Przez nadużywanie rozumiem fakt, że ludzie, którym sfera świętości – cały przeogromny bezmiar, ukryty za tym słowem – nigdy choćby przelotnie nie zaświtała, z wielką pewnością siebie szermują słowem Bóg, jak gdyby wiedzieli, o czym mówią. Lub też wytaczają argumenty prze­ciwko temu słowu – tak jakby wiedzieli, czym jest to, co tym sposobem negują. Z takich właśnie nadużyć biorą się rozmaite absurdalne wierzenia, twierdzenia i egocentryczne urojenia, jak chociażby przeświadczenie, że „mój czy też nasz Bóg jest jedynym prawdziwym Bogiem, a twój (w a s z) – to zaledwie fałszywy bożek”, albo słynne oświadczenie Nietschego: „Bóg umarł”.

Słowo „Bóg” stało się pojęciem zamkniętym. Sam jego dźwięk natychmiast tworzy w umyśle pewien obraz; dziś może niekoniecznie będzie to wizja siwobrodego starca, powstaje jednak myślowe wyobrażenie kogoś lub czegoś zewnętrznego wobec ciebie; w dodatku ten ktoś (lub coś) prawie zawsze jest – a jakże – rodzaju męskiego.

„Bóg”, „Istnienie” ani żaden inny rzeczownik nie pozwala zdefiniować ani objaśnić ukrytej za nim niewysłowionej rze­czywistości, jedyną istotną kwestią jest więc to, czy dane słowo ułatwia ci, czy też raczej utrudnia bezpośrednie odczuwanie Tego, ku czemu kieruje twoją uwagę. Czy służy jako strzałka, celująca gdzieś poza zasięg samego słowa, w stronę owej transcendentalnej rzeczywistości? A może aż nazbyt łatwo poddaje się obróbce, w wyniku której zostaje z niego tylko tkwiąca w głowie idea, przedmiot wiary, mentalny bożek?

Słowo „Istnienie” niczego nie wyjaśnia – podobnie jak sło­wo „Bóg”. Ma jednak tę wyższość, że jest pojęciem otwartym. Nie wtłacza niewidzialnej nieskończoności w kształt bytu skończonego. Nie sposób wytworzyć sobie jakiegokolwiek umysłowego wyobrażenia o Istnieniu. Nikt nie może twierdzić, że ma do Istnienia wyłączne prawo własności. Istnienie stano­wi samą esencję ciebie i jest ci bezpośrednio dostępne jako odczuwanie twojej własnej obecności, świadomość ja je­stem, bardziej pierwotna od świadomości, że ja jestem tym czy owym. Zaledwie mały kroczek dzieli więc słowo „Istnienie” od bezpośredniego odczucia Istnienia.

Co głównie przeszkadza nam w bezpośrednim odczuwaniu tej rzeczywistości?

Utożsamienie z własnym umysłem, które sprawia, że myślenie staje się rodzajem przymusu. Nie móc przestać my­śleć to straszliwa przypadłość, nie zdajemy sobie jednak z niej sprawy, bo prawie wszyscy na nią cierpią, więc uchodzi ona za stan normalny. Ten nieustanny zgiełk umysłu uniemożliwia nam dotarcie do sfery wewnętrznego bezruchu i ciszy, nieod­łącznie związanej z Istnieniem. Stwarza też fałszywe, z umysłu zrodzone Ja”, rzucające cień lęku i cierpienia. W dalszych par­tiach książki dokładniej przyjrzymy się tej kwestii.

Kartezjusz był przekonany, że odkrył najbardziej podsta­wową prawdę, gdy wygłosił swoje słynne twierdzenie: „Myślę, więc jestem”. W rzeczywistości dał jedynie wyraz najbardziej podstawowemu spośród błędnych przekonań: poglądowi, zrównującemu myślenie z Istnieniem, a tożsamość – z my­śleniem. Ktoś, kto ulega przymusowi myślenia – czyli prawie każdy – żyje w stanie pozornej odrębności, w obłędnie zawi­łym świecie ciągłych problemów i konfliktów. Świat ten jest zwierciadłem umysłu, rozpadającego się na coraz drobniejsze cząstki. Natomiast Oświecenie to stan, w którym jest się cało­ścią, osiąga się „jednię”, a więc i spokój: jednię z życiem w jego jawnej postaci, którą jest świat; a także jednię z własną najgłębszą jaźnią i z życiem nieprzejawionym: jednię z Istnieniem. Oświecenie to nie tylko kres cierpienia oraz ciągłych konflik­tów wewnętrznych i zewnętrznych, lecz zarazem wyrwanie się z kołowrotu nieustannego myślenia. Cóż za niesłychane wyzwo­lenie!

Gdy człowiek utożsamia się z własnym umysłem, powstaje nieprzejrzysty ekran, utkany z pojęć, etykietek, wyobrażeń, słów, osądów i definicji, który przeszkadza tworzeniu jakichkolwiek autentycznych więzi. Odgradza cię od ciebie samego, wci­na się między ciebie a twoich bliźnich, między ciebie a przyro­dę, między ciebie a Boga. Właśnie ten myślowy ekran stwarza złudzenie odrębności, zgodnie z którym istniejesz z jednej strony ty sam, z drugiej zaś – całkowicie od ciebie odrębna „inność”. Zapominasz wtedy o tym zasadniczym fakcie, że na poziomie głębszym niż wszelka fizyczna powierzchowność, niż wszelka odrębność form, stanowisz jedność ze wszystkim, co jest. Zapominasz, czyli przestajesz odczuwać tę jednię jako oczywi­sty fakt. Możesz w nią, owszem, wierzyć, ale już nie wiesz, że jest to prawda. Wiara dodaje czasem otuchy, lecz wyzwolić cię może jedynie wtedy, gdy potwierdzi ją twoje własne doświadczenie. Myślenie stało się chorobą. Choroba to coś, co pojawia się, ilekroć następuje zachwianie równowagi. Weźmy choćby taki przykład: nic w tym złego, że komórki w żywym ciele dzielą się i mnożą, lecz gdy proces ten trwa bez względu na to, co się dzieje z całym organizmem, następuje nadmierny rozrost ko­mórek i dochodzi do patologii.

Zauważ: umysł jest wspaniałym narzędziem, jeśli ktoś odpowiednio nim się posługuje. Gdy jednak zastosowania są niewłaściwe, narzędzie zaczyna działać straszliwie niszczyciel­sko. Mówiąc ściślej, nie chodzi o to, że robisz z umysłu niewła­ściwy użytek: zazwyczaj w ogóle go nie używasz. To on używa ciebie. I na tym właśnie polega choroba. Wierzysz, że j e s t e ś swoim umysłem. A to już jest urojenie. Znaczy ono, że narzędzie przejęło nad tobą władzę.

 

Niezupełnie się z tym zgadzam. Owszem, przez znaczną cześć czasu snują mi się po głowie bezcelowe myśli. Jestem pod tym względem podobny do większości ludzi. Zawsze jednak mogę postanowić, że użyję swojego umysłu do jakichś konkretnych zadań. Raz po raz tak robię.

To, że umiesz rozwiązać krzyżówkę albo zbudować bombę atomową, wcale jeszcze nie znaczy, że używasz swojego umy­słu. Psy lubią ogryzać kości, a umysł lubi wgryzać się w pro­blemy. Właśnie dlatego rozwiązuje krzyżówki i buduje bomby atomowe. Ciebie ani trochę one nie obchodzą. Zadam ci jedno pytanie: czy potrafisz w każdej chwili uwolnić się od swo­jego umysłu? Czy już wiesz, gdzie masz wyłącznik?

 

Mówisz o tym, żeby całkiem przestać myśleć? Nie, udaje mi się osiągnąć ten stan najwyżej na parę chwil.

Czyli umysł cię używa. Bezwiednie utożsamiasz się z nim, więc nawet nie zdajesz sobie sprawy, że tkwisz w jego niewoli. To prawie tak, jakbyś był opętany, nic o tym nie wiedząc, i uwa­żał, że dybuk, który cię opętał, jest właśnie tobą. Wolność za­czyna się od uświadomienia sobie, że nie jesteś dybukiem – czyli myślicielem. Świadomość ta pozwala ci obserwować dybuka. Gdy zaczynasz obserwować myśliciela, uruchamia się wyższy poziom świadomości. Odtąd stopniowo dociera do ciebie to, że gdzieś poza zasięgiem myśli otwierają się niezmierzone rejony inteligencji, a myśl jest tylko jej zni­komym aspektem. Uświadamiasz też sobie, że wszystko, co naprawdę ważne – piękno, miłość, twórczość, radość, spokój wewnętrzny – ma źródło w czymś głębszym niż umysł. Zaczy­nasz się budzić.

 Uwalnianie się od swojego umysłu

 

Co właściwie rozumiesz przez „obserwowanie myśliciela”?

Jeśli ktoś pójdzie do lekarza i powie, że słyszy w głowie jakiś głos, lekarz najprawdopodobniej odeśle go do psychiatry. Sęk w tym, że prawie ze wszystkimi ludźmi dzieje się coś bar­dzo podobnego: przez cały czas słyszą w głowie jakiś głos albo kilka głosów. Są to przejawy mimowolnych procesów myślo­wych, które możemy w każdej chwili zatrzymać, ale nie zdaje­my sobie z tego sprawy. Nieustanne monologi lub dialogi.

Zdarzało ci się pewnie spotykać na ulicy ludzi, którzy ciągle do siebie gadają czy mamroczą. Nie tak znów bardzo różni się to od tego, co robisz ty sam i wszyscy inni „normalni” osobnicy, tyle że wy nie przemawiacie do siebie na głos. We­wnętrzny mówca komentuje, snuje domysły, osądza, porów­nuje, narzeka, lubi, nie lubi i tak dalej. To, co mówi, nieko­niecznie ma jakikolwiek związek z sytuacją, w której właśnie się znajdujesz; może to być wspomnienie bliskiej lub dalekiej prze­szłości, przymiarka do hipotetycznych przyszłych sytuacji bądź fantazje na ich temat. Gdy w grę wchodzą przyszłe zdarzenia, wewnętrzny mówca często wyobraża sobie, że coś idzie nie po jego myśli, powodując fatalne skutki; popada wtedy w tak zwa­ne zatroskanie. Czasem tej ścieżce dźwiękowej towarzyszą wi­zje lub „filmy mentalne”. Nawet jeśli głos wewnętrzny mówi coś, co wyraźnie się wiąże z bieżącą sytuacją, interpretuje ją w kategoriach przeszłości. Dzieje się tak dlatego, że głosem tym przemawia ten aspekt twojego umysłu, który jest owocem grun­townej tresury, ukształtowany przez całą twoją przeszłość i przez zbiorową, odziedziczoną po przodkach umysłowość kulturo­wą. Widzisz zatem i osądzasz teraźniejszość przez pryzmat cze­goś, co już przeminęło, uzyskujesz więc całkowicie wypaczony obraz. Nierzadko się zdarza, że głos wewnętrzny jest najgor­szym wrogiem tego, w kim się gnieździ. Wiele osób żyje, no­sząc we własnej głowie dręczyciela, który nieustannie je ataku­je, poddaje rozmaitym karom i wysysa energię życiową. Bywa to źródłem nieopisanych cierpień i nieszczęść, a także chorób.

Mam jednak dobrą wiadomość: możesz się uwolnić od swo­jego umysłu. Jest to jedyna szansa prawdziwego wyzwolenia. Pierwszy krok możesz zrobić choćby teraz. Postaraj się jak naj­częściej wsłuchiwać w głos, przemawiający z wnętrza głowy. Zwracaj szczególną uwagę na wszelkie powtarzające się sche­maty, myślowe refreny – stare płyty gramofonowe, które grają ci w głowie być może od wielu lat. To właśnie nazywam „obser­wowaniem myśliciela”. Innymi słowy – słuchaj głosu, roz­brzmiewającego w twojej głowie, bądź w niej jako przytomny świadek.

Kiedy słuchasz tego głosu, zachowaj bezstronność. Nie osą­dzaj ani nie potępiaj niczego, co słyszysz, jeśli bowiem postano­wisz zostać sędzią, będzie to dowód, że ten sam głos zakradł się z powrotem kuchennymi drzwiami. Wkrótce zobaczysz, jak się sprawy mają: tam jest głos, a tu jestem ja – słucham go i obserwuję. Ta świadomość własnego jestestwa, poczu­cie własnej obecności, nie jest myślą, lecz wyłania się spoza gra­nic umysłu.

Gdy więc wsłuchujesz się w myśl, nie tylko jej jesteś świa­dom, ale i samego siebie jako świadka tej myśli. Pojawia się za­tem nowy wymiar świadomości. Wsłuchując się w myśl, wyczu­wasz świadomą obecność, swoje głębsze „Ja”, gdzieś – rzec by można – w tle czy też pod tą myślą. Traci ona wtedy władzę nad tobą i szybko ustępuje, ponieważ nie zasilasz już umysłu po­przez utożsamianie się z nim. Jest to początek końca mimo­wolnego, natrętnego myślenia.

Kiedy myśl ustępuje, czujesz, że mentalny nurt na chwilę traci ciągłość – pojawia się luka, w której umysłu po prostu nie ma. Chwile te będą zrazu krótkie, najwyżej kilkusekundowe, stopniowo jednak zaczną się wydłużać. W takich chwilach czujesz w sobie pewien szczególny rodzaj nieruchomej ciszy i spokoju. Tak właśnie wkraczasz w swój naturalny stan bezpo­średnio odczuwalnej jedni z Istnieniem, którą zwykle przesła­nia umysł. Gdy nabierzesz wprawy, wrażenie cichego bezruchu i spokoju jeszcze się pogłębi. Tak naprawdę jest ono bezdenne. Poczujesz też subtelną emanację radości, wyłaniają­cą się z głębokich warstw twojego wnętrza: będzie to radość Istnienia.

Stan ten nie ma nic wspólnego z transem. Świadomość nie ponosi wtedy najmniejszego uszczerbku. Wręcz przeciwnie. Gdyby spokój trzeba było przypłacić obniżeniem poziomu świadomości, a cichy bezruch – osłabioną witalnością i czujno­ścią, gra nie byłaby warta świeczki. W tym stanie uaktywnienia wewnętrznych łączy jesteś dużo czujniejszy, dużo bardziej przebudzony, niż gdy utożsamiasz się z umysłem. Jesteś w peł­ni obecny. Wzrasta też wówczas częstotliwość wibracji pola energetycznego, któremu ciało fizyczne zawdzięcza życie.

Wnikając coraz głębiej w tę sferę „bezumysłu”, jak ją cza­sem nazywają ludzie Wschodu, osiągasz stan czystej świado­mości. Własną obecność odczuwasz wtedy z taką siłą i radością, że w porównaniu z nią stosunkowo mało ważne staje się wszel­kie myślenie, emocje, twój organizm i cały świat zewnętrzny. Nie jest to jednak egoizm, lecz brak ego. Stan ten pozwala ci przekroczyć granice tego, co dotychczas uważałeś za „swoje ja”. To, czego obecność wyczuwasz, jest w zasadzie tobą samym, a jednocześnie czymś nieopisanie od ciebie ogromniejszym. Wra­żenia, które próbuję tu przekazać, wydają się może paradoksal­ne lub nawet wewnętrznie sprzeczne, ale nie znajduję na nie innych słów.

Zamiast „obserwować myśliciela”, możesz też stworzyć lukę w mentalnym nurcie, jeśli po prostu skupisz się na teraźniej­szości. Wystarczy, że z całą mocą uświadomisz sobie obecną chwilę. Da ci to głębokie zadowolenie. W ten sposób odwodzisz świadomość od zajmowania się działalnością umysłową i two­rzysz lukę, w której umysł znika, ty zaś jesteś bardzo czujny i świadomy, ale nie myślisz. Jest to sedno medytacji.

Jeśli chcesz ćwiczyć tę umiejętność w życiu codziennym, to wykonując jakąkolwiek trywialną czynność, która zazwy­czaj jest wyłącznie środkiem wiodącym do celu, poświęć jej całą uwagę, tak aby sama w sobie stała się celem. Na przykład gdy idziesz po schodach, zważaj na każdy krok, każdy ruch, nawet na to, jak oddychasz. Bądź w pełni obecny. Kiedy myjesz ręce, zwracaj uwagę na wszystkie doznania zmysłowe: plusk wody i jej dotyk na skórze, ruch dłoni, zapach mydła itd. Kiedy wsia­dasz do auta, po zamknięciu drzwiczek posiedź chwilę bez ruchu, obserwując, jak płynie twój oddech. Uświadom sobie poczucie bezdźwięcznej, lecz wyraźnej obecności. Istnieje nie­zawodne kryterium, za pomocą którego możesz zmierzyć poczynione postępy: jest nim głębia twojego spokoju wewnętrz­nego.

Najważniejszy krok ku oświeceniu polega więc na tym, żeby wyzbyć się poczucia tożsamości z własnym umysłem. Ilekroć udaje ci się stworzyć lukę w mentalnym nurcie, świadomość pała silniejszym blaskiem.

Pewnego dnia możesz złapać się na tym, że głosu który odzywa się w twojej głowie słuchasz z uśmiechem – tak jakbyś uśmiechał się na widok dziecinnych figli. Będzie to dowód, że przestałeś traktować zawartość swojego umysłu całkiem serio, bo twoje poczucie „ja” już od niej nie zależy.

 

Oświecenie: wznieść się ponad myśl

 

Czy myślenie nie jest niezbędnym warunkiem przetrwania w tym świecie?

Twój umysł to instrument, narzędzie. Istnieje po to, żebyś go używał do konkretnych zadań, a kiedy zadanie wykonasz, pora narzędzie odłożyć. Zaryzykowałbym twierdzenie, że u więk­szości ludzi osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu procent my­ślenia polega na bezużytecznym międleniu w kółko tego same­go; co więcej, ponieważ myślenie to ma charakter zaburzony, a często też negatywny, jest w znacznej mierze szkodliwe. Stąd duży ubytek energii życiowej. Obserwuj swój umysł, a przekonasz się, że tak właśnie sprawy się mają.

Takie natrętne myślenie jest w istocie nałogiem. A na czym polega nałóg? To proste: nałogowiec nie czuje już, że w każdej chwili może przestać. Wydaje mu się, że przyzwyczajenie jest od niego silniejsze. Czerpie też z nałogu pozorną przyjemność, z której nieuchronnie rodzi się ból.

 

Dlaczego ulegam nałogowi myślenia?

Ulegasz mu, ponieważ utożsamiasz się z myśleniem, to­też podstawą twojego poczucia własnego „Ja” staje się zawar­tość i działanie twojego umysłu. Ulegasz temu nałogowi, po­nieważ wierzysz, że gdybyś przestał myśleć, unicestwiłoby cię to. W miarę, jak dorastasz, wyrabiasz sobie pewien myślowy obraz tego, kim jesteś. Powstaje on w wyniku tresury, jakiej poddaje cię twój krąg prywatny i kulturowy. Temu widmowe­mu „ja” możemy nadać miano „ego”. Jego tworzywem jest działalność umysłu i tylko nieustanne myślenie trzyma je przy ży­ciu. Słowo „ego” używane bywa w rozmaitych znaczeniach, ja jednak określam nim fałszywe „Ja”, powstałe wskutek nieświa­domego utożsamiania się z umysłem.

Z punktu widzenia ego obecna chwila prawie nie istnieje. Tylko przeszłość i przyszłość są dla niego ważne. Następuje przez to całkowite odwrócenie rzeczywistego obrazu sytu­acji i właśnie z tej przyczyny umysł nastrojony na tryb egotyczny działa w sposób tak zaburzony. Nieustannie zaprząta go wskrzeszanie przeszłości, kim bowiem jesteś bez niej? Umysł egotyczny stale wybiega w przyszłość, żeby zapewnić sobie dalsze trwanie, i szuka w niej ulgi lub spełnienia. „Pewnego dnia, kiedy zdarzy się to, tamto czy owo – mówi – będzie mi wresz­cie dobrze. Znajdę szczęście i spokój”. Nawet wtedy, gdy ego pozornie zajmuje się teraźniejszością, tak naprawdę wcale jej nie dostrzega. Widzi całkowicie fałszywy jej obraz, bo patrzy na nią oczami przeszłości. Lub też wyznacza teraźniejszości rolę narzędzia, służącego jedynie do osiągnięcia celu, ten zaś nie­odmiennie leży gdzieś w przyszłości, którą umysł wyświetla sobie jak przeźrocza. Przyjrzyj się swojemu umysłowi, a zobaczysz, że tak on właśnie pracuje.

Klucz do wyzwolenia tkwi w bieżącej chwili. Nie możesz jej jednak znaleźć, dopóki jesteś swoim umysłem.

 

Nie chcę utracić zdolności analizowania i rozróżniania. Chętnie nauczyłbym się myśleć klarowniej, z większą koncentracją, ale nie chcę zrezygnować z umysłu. Dar myślenia to najcenniejsze, co mamy. Bez niego bylibyśmy tylko jednym z wielu gatunków zwierząt.

Dominacja umysłu jest zaledwie kolejnym etapem rozwo­ju świadomości. My zaś musimy teraz przejść do następnego etapu, i to szybko; w przeciwnym razie zniszczy nas umysł, ten przerośnięty potwór. Omówię jeszcze potem tę kwestię bar­dziej szczegółowo. Myślenie i świadomość to bynajmniej nie synonimy. Myślenie stanowi zaledwie znikomy aspekt świado­mości. Myśl bez świadomości istnieć nie może, natomiast świa­domość znakomicie potrafi obejść się bez myśli.

Oświecenie polega na tym, żeby wznieść się ponad myśl, a nie cofnąć do poziomu niższego niż myślenie – zwierzęcego lub roślinnego. Człowiek oświecony nadal umie się posługiwać swoim umysłem, i to ze znacznie większą koncentracją i sku­tecznością niż przedtem. Używa go głównie do celów prak­tycznych, ale nie jest już uwikłany w mimowolny dialog we­wnętrzny i ma w sobie nieruchomą ciszę. Ilekroć zaś korzysta z usług umysłu – zwłaszcza w sytuacjach, gdy potrzebne jest twórcze rozwiązanie – oscyluje między myśleniem a cichym bez­ruchem, między umysłem a bezumysłem, na przemian spędza­jąc kilka minut to w jednym, to w drugim z tych stanów. Bezumysł to świadomość bez myśli. Jedynie w tym stanie można myśleć twórczo, bo tylko wtedy myślenie ma jakąkolwiek praw­dziwą moc. Natomiast sama myśl, oderwana od wielekroć rozleglejszej sfery świadomości, szybko jałowieje, popada w obłęd i nabiera cech niszczycielskich.

Umysł jest w gruncie rzeczy narzędziem przetrwania. Atakowanie innych umysłów i obrona przed nimi, zbieranie, gromadzenie i analizowanie danych – do tego akurat się nadaje. Ale twórczy nie jest ani trochę. Twórczość wszystkich prawdzi­wych artystów – niezależnie od tego, czy oni sami o tym wiedzą – powstaje ze stanu, w którym umysł znika, z wewnętrznej nie­ruchomej ciszy. Dopiero potem umysł nadaje kształt twórcze­mu impulsowi lub przebłyskowi natchnienia. Nawet wielcy uczeni często twierdzą, że najbardziej przełomowe pomysły nawiedzały ich w chwilach umysłowego wyciszenia. Ankieta, którą objęto najwybitniejszych matematyków amerykańskich (a wśród nich Einsteina), aby zbadać ich metody pracy, dała za­skakujący wynik: okazało się mianowicie, że myślenie „odgrywa jedynie podrzędną rolę w krótkiej, rozstrzygającej fazie same­go aktu twórczego”. Może zatem to, że większość naukowców niczego nie tworzy, ma całkiem prostą przyczynę: nie są oni twórczy wcale nie dlatego, że nie umieją myśleć, tylko dlatego, że nie potrafią zaniechać myślenia!

To nie umysł, nie myśl stworzyła ten cud, jakim jest życie na Ziemi i twoje ciało. W powstaniu i trwaniu tego cudu wyraź­nie widać udział inteligencji, bez porównania przewyższającej inteligencję umysłu. Jak bowiem wyjaśnić to, że pojedyncza komórka ludzka o średnicy jednej pięćsetnej centymetra zawie­ra w swoim DNA wskazówki, którymi można by wypełnić ty­siąc tomów, każdy grubości sześciuset stron? Im więcej dowia­dujemy się o funkcjonowaniu ciała, tym jaśniej zdajemy sobie sprawę z ogromu inteligencji, która działa w ciele, a zarazem z naszej niewiedzy. Kiedy umysł na powrót łączy się z tą wielką inteligencją, staje się przecudownym narzędziem. Służy wtedy czemuś większemu od siebie.

 

Emocja: reakcja ciała na poczynania umysłu

 

A emocje? Omotują mnie częściej niż myśli.

Umysł w znaczeniu, jakie nadaję temu słowu, to nie tylko myśl. W jego obręb wchodzą również emocje, a także wszystkie nieświadome myślowo-emocjonalne schematy reakcji. Emocja powstaje w punkcie styczności umysłu z ciałem. Jest reakcją ciała na to, co robi umysł; można ją też nazwać odzwier­ciedleniem umysłu w ciele. Na przykład myśl napastliwa lub wroga wytworzy w organizmie spiętrzenie energii, które okreś­lamy mianem gniewu. Ciało szykuje się do walki. Pod wpły­wem myśli o fizycznym lub psychicznym zagrożeniu całe się spręża: jest to fizyczny aspekt tego, co nazywamy strachem. Z badań naukowych wynika, że silne emocje zmieniają nawet biochemię ciała. Te zmiany biochemiczne stanowią fizyczny czy też materialny aspekt emocji. Na ogół oczywiście nie uświada­miasz sobie wszystkich schematów własnego myślenia i często dopiero dzięki obserwowaniu emocji możesz te klisze ogarnąć świadomością.

Im bardziej utożsamiasz się ze swoim myśleniem, z sym­patiami i antypatiami, osądami i interpretacjami (inaczej mó­wiąc: im mniej jesteś obecny jako świadomość obserwu­jąca), tym silniejszy powstaje ładunek emocjonalny – czy o tym wiesz, czy nie. Jeśli nie czujesz własnych emocji, jeśli jesteś od nich odcięty, prędzej czy później dadzą one o sobie znać na poziomie czysto cielesnym w formie fizycznych dolegliwości bądź objawów. W ciągu ostatnich lat wiele o tym pisano, nie musimy więc zapuszczać się tutaj w to zagadnienie. Silny, a za­razem nieuświadomiony schemat emocjonalny może nawet przejawić się w postaci zewnętrznego zdarzenia, które na pozór przytrafia ci się czystym przypadkiem. Zauważyłem na przy­kład, że ludzie noszący w sobie wiele nieuświadomionego i niewyrażonego gniewu są bardziej narażeni na słowną albo nawet fizyczną napaść ze strony innych gniewnych ludzi i często by­wają atakowani bez widocznego powodu. Pałają tak silnym gnie­wem, że pewne osoby podświadomie odbierają tę emanację, ona zaś katalizuje z kolei ich własny ukryty gniew.

Jeśli trudno ci jest poczuć własne emocje, skup najpierw uwagę na wewnętrznym polu energetycznym swojego ciała. Po­czuj ciało od wewnątrz. Pozwoli ci to nawiązać kontakt z emo­cjami. W dalszych partiach książki zajmiemy się tą kwestią bar­dziej szczegółowo.

Zdefiniowałeś emocję jako odzwierciedlenie umysłu w ciele. Czasem jednak wybucha między nimi konflikt: umysł mówi „tak”, a emocja „nie” lub na odwrót.

Jeśli naprawdę chcesz poznać swój umysł, ciało zawsze ukaże ci jego wierne lustrzane odbicie, przyjrzyj się więc emo­cji, a raczej poczuj ją w ciele. Gdy wyda ci się, że do­strzegasz konflikt między myślą a emocją, myśl będzie kłamać, a emocja powie prawdę. Nie prawdę ostateczną o tym, kim je­steś, ale względną prawdę o twoim aktualnym stanie ducha.

Konflikt między powierzchownymi myślami a nieświado­mymi procesami umysłowymi jest oczywiście zjawiskiem codziennym. Na razie może jeszcze nie umiesz wprowadzić swo­jej nieświadomej działalności umysłowej w obszar świadomy, nadając jej postać myśli, owa działalność umysłowa zawsze jednak odzwierciedli się w ciele, przybierając formę e m o c j i, – a już emocje z pewnością potrafisz sobie uświadomić. Obserwowanie ich polega w gruncie rzeczy na tym samym, co omówione już wcześniej słuchanie lub obserwacja myśli – z tą tylko różnicą, że myśl krąży ci w głowie, podczas gdy emocja ma wyraźną składową fizyczną, odczuwa się ją zatem głównie w ciele. Kiedy ją obserwujesz, możesz pozwolić, żeby sobie po prostu była, ale nie poddawać się jej władzy. Nie jesteś już wtedy emocją, lecz obserwatorem, uważnym świadkiem. Jeśli będziesz się w tym ćwiczyć, wszystko, co w tobie nieświadome, wejdzie w krąg światła świadomości.

Czyli obserwowanie własnych emocji jest równie ważne jak obserwacja myśli?

Tak. Naucz się pytać: „Co w tej akurat chwili dzieje się we mnie?” Pytanie to popchnie cię we właściwym kierunku. Ale niczego nie analizuj, tylko obserwuj. Skup całą uwagę we włas­nym wnętrzu. Poczuj energię emocji. Jeśli żadna emocja się nie pojawia, jeszcze bardziej skieruj uwagę w głąb wewnętrznego pola energetycznego swojego ciała. Tam właśnie jest brama Istnienia.

W postaci emocji zazwyczaj przejawia się uwydatniony i wzmocniony schemat myślowy, ponieważ zaś często niesie ona z sobą potężny ładunek energii, z początku niełatwo jest za­chować wystarczającą przytomność, żeby emocję tę obserwo­wać. Chce ona tobą zawładnąć i zwykle jej się to udaje – chyba że jesteś dostatecznie przytomny, obecny tu i teraz. Jeśli jednak z powodu niedostatku przytomności dajesz się wciągnąć w nie­świadome utożsamienie z emocją – co jest zresztą zjawiskiem zupełnie normalnym – emocja chwilowo staje się „tobą”. Nie­rzadko powstaje błędne koło, sprzężenie zwrotne między myśleniem a emocją. Schemat myślowy stwarza swoje wzmoc­nione echo w formie emocji, a jej wibracja dostarcza energię schematowi myślowemu, który całemu temu procesowi dał początek. Myśl zaprzątnięta sytuacją, zdarzeniem lub osobą, w których upatruje źródła emocji, zasila tę emocję, ta zaś napę­dza schemat myślowy i w ten sposób koło się zamyka.

Wszystkie emocje są w gruncie rzeczy wariantami jednej pierwotnej, niezróżnicowanej emocji, której źródłem jest utra­ta świadomości tego, kim jesteś poza konkretnym imieniem i formą. Ponieważ ta pierwotna emocja ma charakter niezróżnicowany, trudno ją zdefiniować. Słowo „lęk” byłoby dość trafne, gdyby nie to, że prócz nieustannego poczucia zagrożenia zawie­ra się w niej głębokie poczucie opuszczenia i braku pełni. Naj­lepiej może będzie posłużyć się terminem równie pojemnym jak owa pierwotna emocja i nazwać ją po prostu bólem. Jednym z głównych zadań umysłu jest zwalczanie czy też wypieranie tego emocjonalnego bólu i między innymi dlatego umysł stale się krząta, udaje mu się jednak najwyżej chwilowo zakamu­flować ból. Wręcz można powiedzieć, że im bardziej umysł stara się pozbyć bólu, tym bardziej boli. Umysł nigdy nie znaj­dzie rozwiązania, ale nie może też sobie pozwolić na to, żebyś go wyręczył, ponieważ sam jest nieodłączną częścią „proble­mu”. To tak, jakby podpalacza szukał komendant policji, któ­ry sam jest podpalaczem. Nie uwolnisz się od bólu, dopóki nie przestaniesz czerpać poczucia własnego ,ja” z utożsamienia z umysłem – czyli z ego. Dopiero wtedy umysł runie z tro­nu, a Istnienie objawi się jako twoja prawdziwa natura.

Owszem, wiem, o co teraz spytasz.

 

Miałem zamiar spytać o emocje pozytywne, takie jak miłość czy radość.

Są one nierozerwalnie związane z twoim naturalnym sta­nem wewnętrznej jedni z Istnieniem. Przebłyski miłości czy radości lub krótkie chwile głębokiego spokoju mogą się zda­rzać, ilekroć w strumieniu myśli następuje pauza. Większości ludzi pauzy takie przytrafiają się rzadko i tylko przypadkiem, kiedy umysłowi „odbiera mowę” – już to w obliczu wyjątkowe­go piękna, już to pod wpływem wysiłku fizycznego albo oko w oko z wielkim niebezpieczeństwem. W ludzkim wnętrzu za­pada nagle nieruchoma cisza, w niej zaś pojawia się subtelna, lecz potężna radość, miłość, spokój.

Chwile takie zazwyczaj krótko trwają, ponieważ umysł wznawia hałaśliwą działalność, zwaną myśleniem. Miłość, ra­dość i spokój nie rozkwitną, dopóki nie wyzwolisz się spod wła­dzy umysłu. Nie zaliczyłbym ich jednak do kategorii emocji. Pochodzą z rejonów emocjom niedostępnych, z dużo głębszego poziomu. Musisz więc w pełni uświadomić sobie własne emo­cje i nauczyć się je czuć, zanim poczujesz to, co mieści się w dalszych rejonach. „Emocja” dosłownie znaczy „zakłócenie”. Wyraz ten pochodzi od łacińskiego emovere – „zakłócać”.

Miłość, radość i spokój to głębokie stany Istnienia, a raczej trzy aspekty wewnętrznej jedni z Istnieniem. Nie mają więc ne­gatywnych odpowiedników, ponieważ wyłaniają się z rejonów niedostępnych umysłowi. Natomiast emocje należą do sfery umysłu, który jest z natury dwoisty, i jako takie podlegają pra­wu przeciwieństw. Znaczy to po prostu, że każdemu dobru od­powiada jakieś zło. Dopóki więc człowiek trwa w nieoświeconym stanie – czyli utożsamia się z umysłem – tak zwana radość bywa zazwyczaj krótkim, przyjemnym odcinkiem cyklu, nie­ustannie wahającego się między bólem a przyjemnością. Przy­jemność zawsze czerpiesz z zewnątrz, podczas gdy radość wyłania się z twojego wnętrza. Dzisiejsze źródło przyjemności jutro sprawi ci ból albo cię porzuci, będziesz zatem cierpiał z powodu jego braku. Uczucie często nazywane miłością potra­fi być przez pewien czas, owszem, przyjemne i ekscytujące, lecz tak naprawdę jest nałogowym lgnięciem, silnym łaknieniem, które w mgnieniu oka może ustąpić miejsca swojemu przeci­wieństwu. Gdy mija początkowa euforia, wiele związków „miłosnych” zaczyna oscylować między „miłością” a nienawiścią, przyciąganiem i agresją.

Prawdziwa miłość nie zadaje cierpień. Bo i jak miałaby je zadawać? Nie zmienia się raptownie w nienawiść, podobnie jak prawdziwa radość nie przeistacza się w ból. Jak już powiedzia­łem, nawet zanim jeszcze osiągniesz oświecenie (innymi słowy, zanim wyzwolisz się spod władzy umysłu), mogą ci się zdarzać przebłyski prawdziwej radości, prawdziwej miłości lub głę­bokiego spokoju – nieruchomego, lecz wibrującego życiem. Wszystko to są aspekty twojej prawdziwej natury, którą umysł zazwyczaj przesłania. Nawet w niejednym związku „normal­nym”, czyli mającym charakter nałogowego uzależnienia, daje się niekiedy odczuć obecność czegoś prawdziwszego, czegoś, co nie ulega zepsuciu. Będą to jednak w najlepszym razie prze­błyski, które szybko znikną pod warstwą pozorów, gdy tylko w sprawę wmiesza się umysł. Może ci się wtedy wydawać, że miałeś przez chwilę coś bardzo cennego i zaraz to utraciłeś, lub też twój umysł przekona cię, że od początku było to jedynie złudzenie. Prawda jest taka, że ani nie było to złudzenie, ani nie możesz tego skarbu stracić. Jest on bowiem elementem twoje­go naturalnego stanu; umysł może go przesłonić, ale zniszczyć nie zdoła. Nawet na zachmurzonym niebie świeci słońce. Wciąż jest obecne, tyle że ukryte za warstwą chmur.

 

Budda powiada, że przyczyną bólu czy też cierpienia jest prag­nienie, łaknienie, a jeśli chcemy od bólu się uwolnić, musimy przeciąć więzy pragnień.

Przyczyną wszystkich pragnień jest to, że umysł szuka zbawienia bądź spełnienia w sprawach zewnętrznych i w przy­szłości, próbując zapewnić sobie w ten sposób namiastkę ra­dości Istnienia. Dopóki jestem swoim umysłem, dopóty jestem też pragnieniami, potrzebami, zachciankami, przywiązankami, wstrętami, i nie ma prócz nich żadnego „mnie”: jest jedynie pewna nieziszczona możliwość, niespełniona szansa, niewzeszłe ziarno. W stanie tym nawet moja tęsknota za wolnością czy oświeceniem to tylko jedno z wielu pragnień przyszłego spełnienia czy też zaspokojenia. Nie staraj się więc uwolnić od pra­gnień, nie próbuj „osiągnąć” oświecenia. Bądź obecny tu i teraz. Bądź obserwatorem umysłu. Zamiast cytować Buddę, bądź buddą, bądź „przebudzonym”, bo słowo buddha znaczy właśnie „przebudzony”.

Ludzie tkwią w szponach bólu od całych eonów – odkąd ze stanu łaski upadli w sferę czasu i umysłu, tracąc świadomość Istnienia. Właśnie wtedy zaczęli postrzegać samych siebie jako nic nie znaczące drobiny w obcym wszechświecie, pozbawione związku ze Źródłem i z sobą nawzajem.

Ból jest nieunikniony, dopóki utożsamiasz się z umysłem; innymi słowy – dopóki trwasz w nieświadomości ducha. Mówię tu głównie o bólu emocjonalnym, który jest zarazem główną przyczyną bólu fizycznego i schorzeń cielesnych. Uraza, nienawiść, litowanie się nad sobą, poczucie winy, gniew, depresja, zazdrość i tym podobne, ba! choćby najlżejsza irytacja – wszystko to jest bólem w rozmaitych postaciach. Wszelka przyjemność czy wzlot emocjonalny także zawiera ziarno bólu: swoje nieodłączne przeciwieństwo, które z czasem się ujawni.

Każdy, kto próbował narkotyków, bo chciał „odlecieć”, wie, że zawsze potem następuje zjazd, zejście, a przyjemność przeistacza się w taki czy inny ból. Wiele osób wie też z własnego doświadczenia, jak łatwo i szybko związek intymny może ze źródła przyjemności zmienić się w źródło bólu. Gdy patrzy się na to z wysoka, widać, że oba bieguny – negatywny i pozytywny – to tylko dwie strony tego samego medalu, składowe fundamentalnego bólu, nieodłącznie towarzyszącego egotycznemu stanowi świadomości, w którym utożsamiasz się z umysłem.

Są dwa rodzaje bólu: jeden stwarzasz w tej oto chwili, drugim zaś jest ból niegdyś powstały, wciąż żywy w twoim umyśle i ciele. W następnym rozdziale chcę mówić o tym, jak można zaniechać stwarzania bólu teraźniejszego i rozpuścić ból wyniesiony z przeszłości.

Rozdział drugi

ŚWIADOMOŚĆ: WYJŚCIE Z BÓLU

Nie przysparzaj bólu

Nikomu nie udaje się całkiem uniknąć bólu i smutku. Czy nie chodzi raczej o to, żeby nauczyć się z nimi żyć niż ich unikać?

Ludzie na ogół cierpią niepotrzebnie. Sami stwarzają swój ból, dopóki umysł nie poddany obserwacji kieruje ich ży­ciem.

Ból stwarzany tu i teraz bierze się zawsze z pewnego ro­dzaju niezgody, z bezwiednego oporu wobec tego, co jest. Na poziomie myślowym opór ten przybiera postać osądu. Na poziomie emocjonalnym będzie to taka czy inna postawa nega­tywna. Nasilenie bólu zależy od natężenia oporu stawianego teraźniejszości, ono zaś z kolei zależy od tego, jak bardzo utoż­samiasz się z własnym umysłem. Umysł zawsze stara się nego­wać teraźniejszość i przed nią uciekać. Innymi słowy, im moc­niej utożsamiasz się z umysłem, tym więcej cierpisz. Można też powiedzieć, że im bardziej szanujesz i uznajesz teraźniejszość, tym skuteczniej wyzwalasz się spod władzy bólu i cierpienia – a także egotycznego umysłu.

Dlaczego umysł ma zwyczaj zaprzeczać teraźniejszości i wzbraniać się przed nią? Otóż dlatego, że nie może funkcjo­nować po swojemu ani sprawować władzy, gdy nie istnieje czas – czyli przeszłość i przyszłość; niepoddane czasowi Teraz wydaje mu się więc groźne. Czas i umysł stanowią w gruncie rzeczy niepodzielną całość.

Wyobraź sobie ziemię bez ludzi, zamieszkaną wyłącznie przez rośliny i zwierzęta. Czy na takiej planecie nadal istniałaby przeszłość i przyszłość? Czy można by na niej w jakikolwiek sensowny sposób mówić o czasie? Pytania w rodzaju „Która godzina?” lub „Który dzisiaj?”– gdyby w ogóle ktoś jeszcze mógł je zadać – nic by nie znaczyły. Taki na przykład dąb czy orzeł przyjąłby je bez odrobiny zrozumienia. „Jaka znowu godzina?” – zdziwiłby się. „Przecież to jasne, że teraz jest teraz. Cóż poza tym istnieje?”

Umysł i czas są nam, owszem, potrzebne do funkcjonowa­nia w tym świecie, ale w pewnej chwili przejmują władzę nad naszym życiem i właśnie wtedy pojawiają się w nim rozmaite zaburzenia, ból i smutek.

Aby zapewnić sobie trwałą władzę, umysł nieustannie usi­łuje przesłonić teraźniejszość przeszłością i przyszłością. W ten sposób żywotność i nieskończone możliwości twórcze Istnie­nia, nierozdzielnie związane z obecną chwilą, przesłania czas, a twoją prawdziwą naturę – umysł. W ludzkim umyśle groma­dzi się coraz cięższe brzemię czasu. Wszyscy pod nim się ugina­ją, zarazem jednak powiększają je, ilekroć ignorują lub negują drogocenną teraźniejszość lub wyznaczają jej skromną rolę narzędzia, pozwalającego im dotrzeć do którejś z następnych chwil, choć te istnieją jedynie w umyśle, a nigdy w rzeczywisto­ści. Czas, nagromadzony zarówno w umysłowości zbiorowej, jak i w umysłach poszczególnych osób, zawiera też niezmie­rzone osady bólu, wyniesionego z przeszłości.

Jeśli pragniesz zaniechać przysparzania cierpień sobie i innym, jeśli nie chcesz pomnażać osadów zastarzałego bólu, który wciąż w tobie żyje, przestań stwarzać czas, a przynajmniej twórz go tylko tyle, ile koniecznie potrzebujesz, żeby uporać się z praktyczną stroną życia. Jak można przestać tworzyć czas? Głęboko sobie uświadom, że obecna chwila jest wszystkim, co kiedykolwiek będzie ci dane. Skup całe swoje życie w te­raźniejszości. Byłeś dotąd mieszkańcem czasu i składałeś w niej tylko przelotne wizyty, ale od dziś zamieszkaj w niej na stałe, a przeszłość i przyszłość odwiedzaj jedynie na krótko, ilekroć okaże się, że musisz się zająć którymś z praktycznych aspektów swojej sytuacji życiowej. Zawsze mów „tak” bieżącej chwili. Cóż może być bardziej daremne, bardziej szalone niż stwarzanie w sobie wewnętrznego oporu wobec czegoś, co i tak już jest? Czyż może istnieć gorszy obłęd niż przeciwstawianie się sa­memu życiu, które teraz i zawsze trwa teraz? Poddaj się temu, co  j e s t. Powiedz życiu „tak” – a zobaczysz, że nagle zacznie ono działać na twoją korzyść, zamiast przeciwko tobie.

Teraźniejszość bywa nieznośna, niemiła albo wręcz okropna.

Jest, jaka jest. Zauważ, jakie umysł przykleja jej etykietki i jak z tego nieustannego metkowania, z ciągłego ferowania wyroków powstaje ból i zgryzota. Kiedy obserwujesz działanie umysłu, wydostajesz się z jego utartych kolein, wyzwalasz spod władzy schematów, wedle których umysł zwykle stawia opór, i nareszcie możesz pozwolić teraźniejszości zaistnieć. Daje ci to pewien posmak wewnętrznej swobody, wyzwolenia spod tyranii zewnętrznych okoliczności, prawdziwego spokoju wewnętrznego. Zobacz, co się wtedy dzieje, i dopiero potem działaj, jeśli okaże się to potrzebne lub możliwe. Zaakceptuj – a później działaj. Zgódź się na wszystko, co niesie z sobą teraźniejsza chwila, tak jakbyś sam ją skompono­wał. Zawsze działaj z nią w zgodzie, nigdy wbrew. Zaprzyjaźnij się z nią i sprzymierz, zamiast wypowiadać wojnę. Twoje życie ulegnie dzięki temu cudownej przemianie.

 

Ból zadawniony: rozpuszczanie ciała bolesnego

 

Dopóki potęga teraźniejszości jest ci niedostępna, każde bolesne emocjonalnie doznanie pozostawia po sobie osad cier­pienia. Żyje ono w tobie jeszcze długo po fakcie, miesza się z za­dawnionym bólem, który wcześniej w sobie miałeś, i wrasta w umysł i ciało. Zasada ta oczywiście dotyczy także wszystkie­go, co wycierpiałeś w dzieciństwie z powodu nieświadomości świata, w którym zdarzyło ci się urodzić.

Z nagromadzonego bólu powstaje negatywne pole ener­getyczne, wypełniające twoje ciało i umysł. Jeśli masz wrażenie, że jest to niewidzialny, odrębny byt, niewiele się mylisz. Z bólu emocjonalnego powstaje bowiem ciało bolesne. Ma ono dwa tryby istnienia: utajony i czynny. U jednej osoby może przez dziewięćdziesiąt procent czasu pozostawać w uśpieniu, na­tomiast u innej, głęboko nieszczęśliwej, potrafi być stale ak­tywne. Niektórzy ludzie uczestniczą w życiu niemal wyłącznie za pośrednictwem swojego ciała bolesnego, inni zaś mogą odczuwać jego obecność tylko w pewnych okolicznościach – na przykład w związkach osobistych albo w sytuacjach koja­rzących się z niegdysiejszą stratą lub porzuceniem, z fizycznym bądź emocjonalnym zranieniem itp. Ciało bolesne może dać znać o sobie pod wpływem jakiegokolwiek bodźca, zwłaszcza gdy uruchamia on echa dawnej bolesnej prawidłowości. Kiedy gotowe jest zbudzić się ze snu, wystarczy myśl czy też niewinna uwaga kogoś z najbliższego otoczenia, żeby je uruchomić.

Niektóre ciała bolesne są nieznośne, ale stosunkowo mało szkodliwe – trochę jak rozkapryszone dziecko. Zdarzają się też jednak złośliwe, niszczycielskie potwory, istne demony. Część z nich posługuje się przemocą fizyczną, ale znacznie liczniejsze uciekają się do przemocy w sferze emocjonalnej. Jedne napa­stować będą ludzi z twojego bliższego lub dalszego otoczenia, podczas gdy inne zaatakują ciebie – swojego żywiciela. Myśli i uczucia, które budzi w tobie własne życie, przybierają wtedy głęboko negatywny, autodestrukcyjny odcień. Często bywa to przyczyną schorzeń i nieszczęśliwych wypadków. Niektóre cia­ła bolesne doprowadzają swoich żywicieli do samobójstwa.

Czasem wydaje ci się, że kogoś dobrze znasz, i nagle stajesz oko w oko z tym obcym, wstrętnym stworem. Za pierwszym razem czeka cię spory szok. Ważniejsze jest jednak obserwo­wanie własnego ciała bolesnego aniżeli cudzych. Zauważaj w sobie wszelkie przejawy niezadowolenia: irytację, zniecierpli­wienie, zasępienie, chęć czynienia krzywdy, gniew, przygnę­bienie, pragnienie, żeby w twoim związku osobistym pojawiła się nuta dramatu. Mogą one znaczyć, że ciało bolesne próbuje zbudzić się z uśpienia. Jeśli rzeczywiście się zbudzi, natychmiast je na tym przyłap.

Ciało bolesne walczy o przetrwanie – tak jak każdy byt. Prze­trwać zaś zdoła tylko pod warunkiem, że skłoni cię, abyś bezwiednie z nim się utożsamił. Może wtedy wychynąć z ukrycia, przejąć władzę, „stać się tobą” i za twoim pośrednictwem żyć. Potrzebuje ciebie jako narzędzia zdobywania „pokarmu”. Bę­dzie się żywiło każdym doznaniem, które wibruje pokrewną mu energią – wszystkim, co rodzi nowy ból pod jakąkolwiek postacią: gniewu, skłonności niszczycielskich, nienawiści, roz­paczy, dramatycznych emocji, przemocy, a nawet choroby. Gdy więc ciało bolesne tobą zawładnie, stworzy ci sytuację, która odbije ku niemu energię, nastrojoną na jego własną częstotli­wość, żeby mogło się nią karmić. Ból może się żywić tylko bó­lem. Nie może się żywić radością. Po prostu jej nie trawi.

Z chwilą gdy ciało bolesne przejmie władzę nad tobą, twój apetyt na ból wzrośnie. Staniesz się ofiarą lub oprawcą. Zechcesz zadawać cierpienie albo cierpieć – jedno drugiego zresztą nie wyklucza: tak naprawdę niewielka to różnica. Oczywiście nie jesteś tego świadom i będziesz twierdził z zapałem, że wcale bólu nie pragniesz. Ale jeśli uważniej się przyjrzysz, zobaczysz, że twoje myślenie i zachowanie podporządkowane jest temu, aby ból nie ustawał – zarówno twój własny, jak i cudzy. Gdybyś był tego świadom, cały ten schemat by się rozsypał, bo trzeba być obłąkanym, żeby pragnąć bólu, a nikt nie jest obłąkany świa­domie.

Ciało bolesne – mroczny cień ego – boi się blasku świa­domości. Boi się, że wyjdą na jaw jego matactwa. Warunkiem przetrwania ciała bolesnego jest twoje bezwiedne utożsamie­nie z nim i nieświadomy lęk przed konfrontacją z bólem, który w tobie żyje. Ale jeśli nie spojrzysz temu bólowi prosto w oczy, jeśli nie opromienisz go blaskiem świadomości, będziesz mu­siał raz po raz na nowo go przeżywać. Ciało bolesne może ci się wydawać niebezpiecznym potworem, na którego nie masz od­wagi spojrzeć, ale zapewniam cię: to tylko zwiewne widmo, nie oprze się zatem potędze twojej przytomności.

Wedle niektórych nauk duchowych wszelki ból to w grun­cie rzeczy tylko złudzenie. Owszem, prawda. Ale czy przeko­nałeś się o tym na własnej skórze? Sama wiara nie wystarczy, żeby stało się to dla ciebie prawdą. Chcesz do końca życia cier­pieć ból i twierdzić, że jest złudny? Czy to cię od niego uwal­nia? Szukamy tu sposobu, żeby ta prawda stała się dla ciebie faktem – autentycznym doświadczeniem.

A zatem ciało bolesne nie chce, żebyś je miał pod bezpo­średnią obserwacją i widział takim, jakie jest. Kiedy zaczynasz je obserwować, kiedy czujesz w sobie pole jego energii i ogar­niasz je uwagą, pryska łącząca cię z nim więź utożsamienia. Po­jawia się wyższy wymiar świadomości: przytomna obecność. Jesteś teraz świadkiem, obserwatorem poczynań ciała bolesne­go. Znaczy to, że nie może ono już cię wykorzystywać, podszy­wając się pod ciebie, ani regenerować się, czerpiąc z ciebie soki. Odnalazłeś najgłębsze źródło siły wewnętrznej. Dotarłeś do potęgi teraźniejszości.

 

Co się dzieje z ciałem bolesnym, gdy osiągamy wystarczającą świadomość, żeby przestać z nim się utożsamiać?

Nieświadomość stwarza ciało bolesne; świadomość prze­mienia je w samą siebie. Pięknie sformułował tę uniwersalną zasadę święty Paweł: „Każda rzecz jawną się staje, gdy tylko wydobyć ją na światło, a wszystko, co ku światłu zostało wydo­byte, samo też w światło się przeistacza”. Podobnie jak nie da się walczyć z ciemnością, tak i z ciałem bolesnym walczyć nie sposób. Próba podjęcia takiej walki wywołałaby konflikt we­wnętrzny, a tym samym spowodowała jeszcze większy ból. Wystarczy je obserwować. Kiedy obserwujemy ciało bolesne, akceptujemy je jako jedną z rzeczy, które w danej chwili i s t n i e j ą.

Ciało bolesne zbudowane jest z uwięzionej energii życio­wej, która odszczepiła się od całości twojego pola energetycz­nego i zyskała chwilową autonomię w wyniku nienaturalnego procesu utożsamienia z umysłem. Zwróciło się przeciwko sobie i stało się wrogie życiu, niby zwierzę, próbujące pożreć własny ogon. Jak sądzisz, czemu nasza cywilizacja tak niszczycielsko obchodzi się z życiem? Skądinąd jednak nawet w si­łach, które życie niszczą, przejawia się energia życiowa.

Kiedy zaczniesz się wyzbywać poczucia tożsamości z cia­łem bolesnym i staniesz się obserwatorem, ciało to jeszcze przez pewien czas będzie działało, próbując podstępem cię skłonić, żebyś znów z nim się utożsamił. Chociaż nie zasilasz go już energią poprzez utożsamienie, nadal ma pewien impet – tro­chę jak kołowrotek, który wciąż się obraca, mimo że już od paru chwil nikt nie naciska pedału. Na tym etapie może też po­wodować bóle fizyczne w różnych częściach ciała, ale dolegli­wości te niebawem ustąpią. Bądź obecny tu i teraz, bądź świa­dom. Pozostań wiecznie czujnym strażnikiem swojej przestrzeni wewnętrznej. Musisz być na tyle obecny, żebyś mógł bezpo­średnio obserwować ciało bolesne i czuć jego energię. Nie bę­dzie wtedy miało władzy nad twoim myśleniem. Lecz gdy tylko zestroisz myślenie z polem energetycznym ciała bolesnego, utoż­samisz się z nim i znów zaczniesz je zasilać własnymi myślami.

Na przykład jeśli dominującą częstotliwością energii ciała bolesnego jest gniew, a ty, zaprzątnięty gniewnymi myślami, roz­pamiętujesz coś, co ci kiedyś zrobiono, albo planujesz odwet, znaczy to, że straciłeś świadomość i ciało bolesne stało się „tobą”. Gniew bowiem zawsze podszyty jest bólem. To znów ogarnia cię mroczny nastrój, wpadasz w negatywny tryb umysłu i zaczy­nasz rozmyślać nad tym, jakie okropne masz życie: twoja myśl zestraja się z ciałem bolesnym, ty zaś tracisz świadomość i je­steś narażony na ataki z jego strony. Przez utratę świadomości rozumiem tu utożsamienie z jakąś kliszą umysłową lub emo­cjonalną, czyli całkowitą nieobecność obserwatora.

Nieustannie podtrzymywana uwaga przecina łączność między ciałem bolesnym a twoimi procesami myślowymi i po­woduje przemianę. Ból, rzec by można, staje się paliwem, pod­sycającym płomień świadomości, który dzięki temu jeszcze bardziej jaśnieje. To właśnie jest ezoteryczny sens pradawnej sztuki alchemii: przeistoczenie metalu nieszlachetnego w zło­to, czyli cierpienia w świadomość. Wewnętrzne rozdarcie zostaje uleczone, a ty znów zrastasz się w jedną całość. Masz odtąd uwa­żać, żeby nie przysparzać już bólu.

Przypomnę pokrótce, jak przebiega cały ten proces. Naj­pierw skup uwagę na tym, co w sobie czujesz. Zrozum, że uczu­cie to jest ciałem bolesnym. Pogódź się z jego obecnością. Nie m y ś l o nim – nie pozwól, żeby czucie ustąpiło miejsca my­śleniu. Nie osądzaj ani nie analizuj. Nie twórz sobie z tego toż­samości. Bądź tu i teraz, wytrwale obserwuj to, co się w tobie dzieje. Uświadom sobie nie tylko obecność emocjonalnego bólu, lecz i obserwatora, milczącego świadka. Na tym właśnie zasadza się potęga bieżącej chwili, potęga twojej świadomej obecności. Sam zobacz, co się dalej stanie.

U wielu kobiet ciało bolesne budzi się zwłaszcza w okresie poprzedzającym miesiączkę. W dalszych partiach książki do­kładniej omówię to zjawisko i jego przyczyny. Na razie po­wiem tylko tyle: jeśli zdołasz w okresie tym pozostać czujna i obecna, jeśli zdołasz obserwować wszystko, co w sobie czujesz, zamiast oddawać się we władzę uczuć, odbędziesz przy okazji wyjątkowo potężną praktykę duchową, umożliwiającą błyskawiczne przetworzenie całego zadawnionego bólu.

 

Ego utożsamione z ciałem bolesnym

 

Proces, który przed chwilą opisałem, niesie z sobą wielką potęgę i głębię, a zarazem jest bardzo prosty. Można by tego na­uczyć dziecko; mam zresztą nadzieję, że będzie to kiedyś jeden z podstawowych przedmiotów szkolnych. Gdy już pojmiesz, że przede wszystkim musisz być obecny jako obserwator tego, co się w tobie dzieje – i „zrozumiesz” tę zasadę poprzez do­świadczalne poznanie – dostaniesz do ręki najpotężniejsze na­rzędzie przemiany.

Mimo to może się okazać, że perspektywa zerwania więzi tożsamości, łączącej cię z własnym bólem, budzi w tobie silny opór. Prawdopodobieństwo wystąpienia takiej sytuacji jest szczególnie duże, jeśli przez większość życia mocno utożsamia­łeś się ze swoim emocjonalnym ciałem bolesnym i twoje po­czucie własnego „ja” w całości albo w znacznej mierze opiera się na tym utożsamieniu. Innymi słowy, z ciała bolesnego zbu­dowałeś sobie nieszczęśliwe „ja” i wierzysz, że jesteś właśnie tą zrodzoną z umysłu fikcją. A skoro tak, to pod wpływem nie­świadomego lęku przed utratą tożsamości pojawi się w tobie silny opór wobec wszelkich prób zerwania tej relacji utożsa­mienia. Inaczej mówiąc, będziesz wolał cierpieć – b y ć  cia­łem bolesnym – niż dać susa w nieznane, ryzykując utratę swoj­skiego, nieszczęśliwego „Ja”.

Jeśli tak właśnie z tobą sprawy się mają, obserwuj opór, który w sobie czujesz. Obserwuj przywiązanie do własnego bólu.

Bądź bardzo czujny. Obserwuj tę szczególną przyjemność, jaką sprawia ci własna zgryzota. Obserwuj przemożną chęć mó­wienia lub myślenia o niej. Opór ustanie, jeśli go sobie uświa­domisz. Będziesz mógł wtedy skupić uwagę wewnątrz ciała bolesnego, trwając przy nim jako przytomny świadek, i w ten sposób zapoczątkować jego przemianę.

Tylko ty sam możesz to zrobić. Nikt cię nie wyręczy. Ale jeśli będziesz miał szczęście spotkać kogoś, kto osiągnął wy­soką moc świadomości, jeśli uda ci się towarzyszyć temu ko­muś i dzielić z nim jego przytomną obecność, może ci to pomóc, a już na pewno przyspieszy bieg wydarzeń. Twoje własne światło szybko dzięki temu zajaśnieje. Gdy polano, które do­piero zaczęło się palić, położymy obok drugiego, buzującego wielkim ogniem, a po chwili znów oba te polana rozdzielimy, to pierwsze będzie bardziej rozpalone niż było na początku. W obu płonie przecież ten sam ogień. Nauczyciel duchowy odgrywa między innymi rolę takiego właśnie ognia. Zadanie to potrafią również spełnić niektórzy terapeuci, pod warunkiem, że wznieśli się nad poziom umysłu i, pracując z klientem, umieją wzbudzić w sobie i utrzymać stan intensywnej, świadomej obecności.

 

Pochodzenie lęku

 

Wspomniałeś o lęku jako o składowej naszego fundamental­nego bólu emocjonalnego. Jak powstaje lęk i czemu w ludzkim życiu jest go aż tyle? Czy pewna doza lęku nie jest zdrowym przejawem instynktu samozachowawczego? Gdybym nie lękał się ognia, mógłbym włożyć rękę w płomienie i się poparzyć.

To nie lęk powstrzymuje cię przed wkładaniem ręki w ogień, tylko świadomość, że byś się w ten sposób poparzył. Wcale nie trzeba się bać, aby uniknąć zbędnych niebezpieczeństw: wystarczy minimum inteligencji i zdrowego rozsądku. W ludzkich praktycznych kwestiach warto stosować naukę, wynie­sioną z przeszłości. Gdyby natomiast ktoś groził ci ogniem albo przemocą fizyczną, mógłbyś poczuć coś w rodzaju lęku. Byłoby to jednak instynktowne cofanie się przed niebezpie­czeństwem, a nie czysto psychiczny lęk, o którym tutaj mówi­my. Lęk psychiczny nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek konkretnym, prawdziwym, bezpośrednim zagrożeniem. Przy­biera najrozmaitsze formy: skrępowania, niepokoju, zatroska­nia, nerwowości, napięcia, zgrozy, fobii itp. Ten typ lęku psy­chicznego zawsze dotyczy czegoś, co dopiero może się zdarzyć, a nie czegoś, co właśnie się dzieje. Ty jesteś tu i teraz, podczas gdy twój umysł buja w przyszłości. Powstaje w ten sposób lę­kowy rozziew. Jeśli utożsamiasz się z umysłem, a straciłeś z oczu potęgę i prostotę teraźniejszości, rozziew lękowy bę­dzie ci stale towarzyszył. Zawsze jakoś sprostasz bieżącej chwili, ale nie czemuś, co jest tylko projekcją umysłu: nie spro­stasz przyszłości.

Co gorsza – jak już wspomniałem – dopóki utożsamiasz się z własnym umysłem, twoim życiem kieruje ego. Z racji swojej widmowej natury jest ono – pomimo skomplikowanych mecha­nizmów obronnych – bardzo uraźliwe, niepewne siebie i prze­konane, że stale coś mu zagraża. Nawiasem mówiąc, dzieje się tak nawet wtedy, gdy ego stwarza pozory wielkiego zadufania w sobie. Pamiętamy, że emocja jest reakcją ciała na poczynania umysłu. A jakiż to komunikat nieustannie przekazuje ciału ego – to fałszywe „ja”, które umysł zmajstrował? „Uwaga, coś mi grozi”. Jaką zaś emocję wywołuje ten ciągły sygnał? Oczy­wiście lęk.

Na pozór miewa on rozmaite przyczyny. Jest lęk przed stratą, lęk przed porażką, lęk przed zranieniem itd., ale w gruncie rzeczy każdy rodzaj lęku to po prostu strach ego przed śmier­cią, zagładą. Z punktu widzenia ego śmierć nieustannie czyha tuż za rogiem. Gdy utożsamiasz się z umysłem, lęk przed śmier­cią wywiera wpływ na wszystkie aspekty twojego życia. Nawet coś tak pozornie trywialnego i „normalnego” jak przemożna chęć stawiania na swoim i udowadniania, że rozmówca nie ma racji – obrona postawy umysłowej, z którą się utożsamiłeś – bierze się z lęku przed śmiercią. Jeśli utożsamiasz się z jakąś postawą umysłową i nagle się okazuje, że jesteś w błędzie, two­je oparte na tożsamości z umysłem poczucie „ja” staje w obliczu groźby unicestwienia. Ty jako ego nie możesz więc sobie po­zwolić na to, żeby nie mieć racji. Być w błędzie znaczy umrzeć. Wiele wojen stoczono o to, kto ma słuszność, i z tegoż powodu rozpadło się niezliczone mnóstwo związków.

Kiedy nie utożsamiasz się już z umysłem, to, czy masz ra­cję, czy nie, w żaden sposób nie wpływa na twoje poczucie „Ja”, przestajesz więc odczuwać potężny i zupełnie nieświadomy przymus dowodzenia własnej słuszności – który jest wszak formą przemocy. Potrafisz wtedy wyrazić swoje uczucia i my­śli jasno i stanowczo, ale bez żadnych agresywnych ani obron­nych zagrań. Twoje poczucie „ja” wyrasta wówczas bynajmniej nie z umysłu, lecz z głębszych, prawdziwszych rejonów w tobie samym. Wystrzegaj się odruchów obronnych. Czego właściwie bronisz? Złudnej tożsamości, obrazu, który nosisz w umyśle, bytu urojonego. Uświadamiając sobie ten nawyk, obserwując go, uwalniasz się od tożsamości z nim. W blasku twojej świa­domości bezwiedny dotychczas schemat myślowy szybko się ulotni. Kończą się wtedy wszelkie spory i gry o władzę, które tak niszcząco wpływają na związki między ludźmi. Władza nad innymi to w istocie słabość, udająca siłę. Prawdziwa moc tkwi wewnątrz i możesz do niej dotrzeć choćby teraz.

A zatem każdemu, kto utożsamia się z umysłem, czyli jest odłączony od źródła swojej prawdziwej mocy – głębszego „ja”, zakorzenionego w Istnieniu – stale towarzyszy lęk. Ludzi, którzy przekroczyli granice umysłu jest jak dotąd bardzo nie­wielu, możesz więc przyjąć założenie, że na dobrą sprawę każ­dy, kogo spotykasz czy znasz, żyje w ciągłym lęku. Różne bywa tylko jego nasilenie. Na jednym biegunie będzie to niepokój i zgroza, na drugim – nieokreślone skrępowanie i poczucie ja­kiejś odległej groźby. Większość ludzi uświadamia sobie ten lęk dopiero wtedy, gdy przybiera on jedną z ostrzejszych postaci.

 

Ego w poszukiwaniu pełni

 

Kolejnym aspektem bólu emocjonalnego, nieodłącznie wpisanym w działanie egotycznego umysłu, jest głęboko zako­rzenione poczucie braku pełni: niedostatku. Jedni uświada­miają je sobie, inni żywią je bezwiednie. U tych pierwszych przejawia się ono jako dojmujące wrażenie, że na coś nie zasłu­gują albo do czegoś nie dorastają. U tych drugich daje natomiast znać o sobie tylko pośrednio, w formie silnego łaknienia, pra­gnienia czy tęsknoty. Jedni i drudzy nierzadko poddają się przy­musowi, który nakazuje im ulegać zachciankom ego i gonić za czymś, z czym na krócej lub dłużej będą mogli się utożsamić, żeby wypełnić odczuwaną wewnątrz pustkę. Zabiegają więc o dobra materialne, pieniądze, sukcesy, władzę, uznanie lub przywileje, a wszystko głównie po to, żeby mieć o sobie lepsze wyobrażenie, poczuć się kimś pełniejszym niż dotąd. Lecz na­wet jeśli udaje im się osiągnąć zamierzony cel, wkrótce stwierdzają, że pustka jest tam, gdzie była, wciąż tak samo bezdenna. I dopiero wtedy mają naprawdę wielki kłopot, bo już nie mogą dłużej robić sobie złudzeń. A raczej owszem, mogą i nawet ro­bią, ale z coraz większym trudem.

Dopóki twoim życiem kieruje umysł egotyczny, nie mo­żesz poczuć się naprawdę swobodnie; nie możesz osiągnąć spokoju ani spełnienia – chyba że na tę krótką chwilę, która następuje tuż po zaspokojeniu kolejnej zachcianki. Ponieważ ego jest wtórnym poczuciem „Ja”, musi utożsamiać się z czymś ze­wnętrznym. Potrzebuje nieustannej ochrony i dożywiania. Naj­częściej spotykane przedmioty utożsamienia to dobra mate­rialne, wykonywana praca, pozycja społeczna i uznanie, wiedza i wykształcenie, wygląd zewnętrzny, rzadkie umiejętności, związki z ludźmi, własna przeszłość i dzieje rodziny, systemy wierzeń. Kategorie, na których ego opiera swoją tożsamość, nie­jednokrotnie miewają charakter zbiorowy: polityczny, narodo­wy, rasowy, religijny itd. Ale żaden z tych punktów odniesienia nie jest tobą.

Czy to cię przeraża? A może odetchnąłeś z ulgą? Wszyst­kich tych zewnętrznych spraw prędzej czy później będziesz musiał się wyrzec. Na razie może trudno uwierzyć (wcale zresz­tą nie proszę, żebyś wierzył), że w żadnej z wymienionych rze­czy nie zdołasz odnaleźć swojej tożsamości. Sam z czasem się o tym dowiesz. Najpóźniej w chwili, gdy poczujesz zbli­żanie się śmierci. Śmierć polega na złuszczeniu wszystkiego, co nie jest tobą. Sekret życia tkwi w tym, żeby „umrzeć, zanim umrzesz” – i stwierdzić, że śmierci nie ma.
Rozdział trzeci

 

W GŁĄB TEJ OTO CHWILI

 

Nie szukaj siebie w umyśle

 

Czuję, że wiele muszę się jeszcze nauczyć o działaniu swojego umysłu, zanim zdołam choć trochę się zbliżyć do stanu pełnej świadomości czy duchowego oświecenia.

Nie, wcale nie musisz. Problemów umysłu nie da się roz­wiązać na jego własnym poziomie. Gdy raz pojmiesz, na czym polega główna anomalia jego działania, niewiele już właściwie pozostaje spraw, które musisz poznać czy zrozumieć. Badając zawiłości umysłu, możesz wprawdzie zostać dobrym psycholo­giem, ale nie wydostaniesz się w ten sposób poza umysł, po­dobnie jak nie wystarczy badać zjawisko obłędu, żeby osiągnąć zdrowie psychiczne. Zrozumiałeś już, co jest podstawą nieświa­domości: utożsamienie z umysłem, z którego powstaje rzeko­me „ja”, czyli ego, jako namiastka twojej prawdziwej jaźni, za­korzenionej w Istnieniu. Stajesz się wtedy, wedle słów Jezusa, „niby gałąź od winorośli odcięta”. Potrzeby ego są nieskończone. Czuje się ono zagrożone i bezbronne, żyje więc w ciągłym lęku i niedosycie. Gdy raz zrozumiesz, na czym polega główna anomalia w działaniu umysłu, nie będzie potrzeby, żebyś jeszcze badał niezliczone przejawy tej anomalii czy też robił sobie z niej złożony pro­blem osobisty. Ego oczywiście uwielbia problemy i komplika­cje. Nieustannie szuka czegoś, czego mogłoby się uczepić, aby wesprzeć i wzmocnić swoje złudne poczucie „ja”, toteż skwa­pliwie uczepi się twoich problemów. Właśnie dlatego u wielu osób znaczna część poczucia „ja” jest ściśle spleciona z ich pro­blemami. Gdy splot taki już się uformuje, ludzie ci wcale po­tem nie pragną uwolnić się od problemów, oznaczałoby to bowiem utratę osobowości. Pokaźna część ego nieświadomie ulokowana bywa w bólu i cierpieniu.

Gdy więc dostrzeżesz, że korzeniem nieświadomości jest utożsamienie z umysłem, a więc i z emocjami, wychodzisz z tego układu. Jesteś odtąd obecny. Możesz pozwolić umysłowi być tym, czym jest, a zarazem nie dać mu się omotać. Umysł sam w sobie nie jest zaburzony. To wspaniałe narzędzie. Zabu­rzenia pojawiają się, gdy w umyśle szukasz siebie i dochodzisz do mylnego wniosku, że jesteś właśnie nim. Staje się on wtedy umysłem egotycznym i przejmuje władzę nad twoim życiem.

 

Połóż kres urojonemu istnieniu czasu

 

Pomysł, żeby przestać utożsamiać się z umysłem, wydaje się prawie niewykonalny. Przecież wszyscy jesteśmy zanurzeni w umyśle. Jak można nauczyć rybę fruwać?

Oto klucz: połóż kres urojonemu istnieniu czasu. Czas i umysł są ze sobą nierozerwalnie związane. Wyruguj z umysłu czas, a wtedy umysł znieruchomieje i dopiero gdy zechcesz nim się posłużyć, znów ruszy z miejsca.

Kto utożsamia się z umysłem, tkwi uwięziony w czasie, pod jarzmem przymusu, który każe mu żyć niemal wyłącznie wśród wspomnień i oczekiwań. Stąd niekończące się po­chłonięcie przeszłością i przyszłością oraz niechęć do tego, żeby oddać należną cześć obecnej chwili i pozwolić jej być. Przymusowe rozpięcie między przeszłością a przyszło­ścią bierze się stąd, że tej pierwszej zawdzięczasz tożsamość, a ta druga niesie z sobą obietnicę zbawienia, takiego czy innego spełnienia. Obie są urojone.

 

Ale jak byśmy funkcjonowali w tym świecie, gdyby nie poczucie czasu? Nie byłoby do czego dążyć. Nie wiedziałbym nawet, kim jestem, bo przecież to moja przeszłość czyni ze mnie tę a nie inną osobę. Moim zdaniem, czas to coś ogromnie cennego, a my musimy nauczyć się mądrze nim gospodarować, zamiast go mar­notrawić.

Czas nie przedstawia żadnej wartości, ponieważ jest uro­jeniem. To nie on wydaje ci się cenny, lecz jedyny punkt wy­łączony z czasu: teraźniejszość. Ta rzeczywiście jest cenna. Im bardziej skupiasz uwagę na czasie – na przeszłości i przyszło­ści – tym mniej dostrzegasz teraźniejszość, chociaż to właśnie ona jest ze wszystkiego najcenniejsza.

Dlaczego? Po pierwsze, dlatego, że nic oprócz niej nie istnieje. Jest tylko teraźniejszość. Wieczne teraz to jedyny stały czynnik – przestrzeń, w której toczy się całe twoje życie. Życie trwa właśnie teraz. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby twoje życie toczyło się kiedy indziej niż teraz i nigdy tak się nie zdarzy. Po drugie, teraźniejszość to jedyny punkt, przez który możesz się wydostać poza wąskie ramy umysłu. Tylko tędy prowadzi droga w niepoddaną czasowi, bezpostaciową sfe­rę Istnienia.

Nic nie istnieje poza teraźniejszością

 

Czy przeszłość i przyszłość nie są co najmniej równie rze­czywiste jak teraźniejszość? Przecież to, kim jesteśmy, wynika z przeszłości, podobnie jak nasz sposób widzenia teraźniejszej chwili i nasze w niej zachowania. A od naszych przyszłych ce­lów zależy, jakie działania podejmujemy tu i teraz.

Nie pojąłeś jeszcze istoty tego, co mówię, ponieważ pró­bujesz uchwycić ją umysłem. A umysł nie zdoła jej zrozumieć. Tylko ty sam jesteś wystarczająco pojętny. Posłuchaj chwilę, proszę.

Czy zdarzyło ci się coś przeżyć, zrobić, pomyśleć albo po­czuć kiedy indziej niż w teraźniejszości? I czy sądzisz, że kiedykolwiek ci się zdarzy? Czy cokolwiek może się zdarzyć lub istnieć poza teraźniejszością? Odpowiedź jest chyba oczy­wista?

Nic nigdy nie zdarzyło się w przeszłości; wszystko zdarzy­ło się Teraz.

Nic nigdy nie zdarzy się w przyszłości; wszystko zdarzać się będzie Teraz.

To, co uważasz za przeszłość, jest zachowanym w umyśle, pamięciowym śladem minionej teraźniejszości. Ilekroć wspo­minasz przeszłość, wskrzeszasz ten ślad – i wskrzeszasz go teraz. Przyszłość to wyimaginowane Teraz, umysłowa pro­jekcja. Kiedy przyszłość nadchodzi, pojawia się jako teraźniej­szość. Kiedy myślisz o przyszłości, myślisz o niej teraz. To jasne, że przeszłość i przyszłość same przez się nie są rzeczywi­ste. Podobnie jak księżyc nie świeci własnym światłem, tylko odbija blask słońca, tak też przeszłość i przyszłość są tylko bla­dym odbiciem blasku, mocy i rzeczywistości wiekuistego Teraz. Ich rzekomo rzeczywiste istnienie zapożyczone jest od teraźniejszości.

Istoty tego, co mówię, nie sposób pojąć umysłem. Gdy jed­nak wreszcie udaje się ją zrozumieć, następuje skok świadomo­ści z poziomu umysłu na poziom Istnienia, z poziomu czasu na poziom obecności. I nagle czujesz, że wszystko jest żywe, ema­nuje energią, pała Istnieniem.

Klucz do wymiaru duchowego

 

Gdy zagrożone jest samo życie, skok świadomości z czasu w obecność może się zdarzyć całkowicie spontanicznie. Oso­bowość, która miała dotąd przeszłość i przyszłość, ustępuje na chwilę miejsca intensywnej, świadomej obecności – zupełnie nieruchomej, a jednocześnie bardzo uważnej. Odtąd wszelkimi posunięciami, jakich wymaga sytuacja, dyryguje ta właśnie świadomość.

Niektórzy amatorzy niebezpiecznych sportów – wspinacz­ki wysokogórskiej, wyścigów samochodowych itp. – uwiel­biają je właśnie dlatego (choć niekoniecznie świadomi są swo­ich motywacji), że przemocą wpędzają ich one w teraźniej­szość – tętniącą życiem sferę, w której wyczynowcowi nie ciąży czas, problemy, myślenie czy brzemię osobowości. Jeśli choć na sekundę wyślizgną się obecnej chwili, grozi im śmierć. Niestety, ludzie ci wpadają w swojego rodzaju nałóg i zaczynają oczekiwać, że niebezpieczny sport wprawi ich w pożądany stan. Ty jednak nie musisz wspinać się od północnej strony na górę Eiger. Możesz znaleźć się w tym stanie teraz.

Od niepamiętnych czasów mistrzowie duchowi wszyst­kich tradycji wskazują teraźniejszość jako klucz do wymiaru duchowego. Mimo to wiedza o nim najwyraźniej pozostaje tajemnicą. Z całą pewnością nie objawia jej się w kościołach ani w świątyniach. W kościele możesz posłuchać takich oto cy­tatów z Biblii: „Nie troszczcie się więc o dzień jutrzejszy, on bowiem sam zadba o własne sprawy” lub „Kto rękę do pługa przykłada i wstecz się ogląda, do Królestwa Bożego się nie nada”. Usłyszysz tam też passus o pięknych kwiatach, które nie troszczą się o jutro, lecz zażywają swobody w ponadczasowym Teraz, a Bóg w obfitości im wszystkiego dostarcza. Głębia i ra­dykalizm tych nauk wciąż pozostają nierozpoznane. Najwi­doczniej nikt nie zdaje sobie sprawy, że wygłoszono je po to, aby ludzie wcielali je w życie i doznawali dzięki nim głębokiej przemiany wewnętrznej.

Istotą buddyzmu zen jest chodzenie po klindze teraźniej­szości: rzecz w tym, aby być tak całkowicie, tak bez reszty obecnym, że żaden problem, żaden ból – nic oprócz tego, czym jesteś w samej swojej istocie – nie zdoła w tobie ocaleć. W teraźniejszości nie istnieje czas, więc wszystkie twoje pro­blemy się ulatniają. Cierpienie nie może istnieć poza czasem, nie przetrwa zatem w teraźniejszości.

Gdy Rinzai, wielki mistrz zen chciał, żeby jego uczniowie przestali zawracać sobie głowę kwestią czasu, podnosił palec i pytał, wolno wymawiając słowa: „Czego brakuje w tej chwi­li?” To doniosłe pytanie nie domaga się odpowiedzi na pozio­mie umysłu. Stawia się je po to, żebyś skupił uwagę i wniknął głęboko w teraźniejszość. Podobną funkcję ma inne zagadnie­nie z tradycji zen: „Jeśli nie teraz, to kiedy?”

Teraźniejszość zajmuje też poczesne miejsce w naukach sufizmu, mistycznej gałęzi islamu. Wyznawcy tego kierunku po­wiadają: „Sufi jest synem teraźniejszości”. Rumi, wielki poeta i nauczyciel suficki, stwierdza: „Przeszłość i przyszłość zasła­niają nam Boga; spal je obie żywym ogniem”.

Mistrz Eckhart, nauczyciel duchowy z trzynastego wieku, pięknie podsumował tę kwestię: „To właśnie czas nie dopuszcza do nas światła. Nic tak jak on nie stoi Bogu na zawadzie”.

Docieranie do potęgi teraźniejszości

 

Kiedy przed chwilą mówiłeś o wiecznej teraźniejszości i o tym, jak nierzeczywiste są przeszłość i przyszłość, uzmysłowiłem sobie, że patrzę na drzewo za oknem. Już wcześniej parokrot­nie na nie spoglądałem, ale tym razem odczułem to zupełnie inaczej. Odbiór zewnętrzny niewiele się zmienił – tyle że bar­wy nabrały jaskrawości i życia. Pojawił się jednak pewien nowy wymiar. Trudno objaśnić to zjawisko. Nie wiem, jak to się sta­ło, ale zdałem sobie sprawę z obecności czegoś niewidzialnego, co w moim odczuciu było istotą drzewa – rzec by można, jego wewnętrznym duchem. Ja sam też w jakiś sposób stanowiłem jego część. Teraz już wiem, że ilekroć przedtem spoglądałem na drzewo, widziałem tylko płaski, martwy obraz. Kiedy teraz na nie patrzę, jakaś część tej świadomości, o której tu mówię, wciąż mi towarzyszy, ale czuję, że stopniowo się wymyka. Wi­dzisz, to doznanie odchodzi już w przeszłość. Czy w ogóle mogłoby być czymś więcej aniżeli przelotnym mgnieniem?

Przez chwilę byłeś wyzwolony z czasu. Wstąpiłeś w teraź­niejszość i dzięki temu zobaczyłeś drzewo wprost, a nie przez ekran umysłu. Świadomość Istnienia stała się elementem two­jej percepcji. Wraz z wymiarem niepoddanym czasowi pojawia się odmienny rodzaj wiedzy czy też poznania. To nowe pozna­nie nie „zabija” ducha, żyjącego w każdej istocie i rzeczy. Nie unicestwia świętości i tajemnicy życia, lecz zawiera w sobie głę­boką miłość i szacunek dla wszystkiego, co  j e s t. O tym ro­dzaju wiedzy umysł nie wie nic.

Umysł nie może poznać drzewa. Może najwyżej przyswoić sobie pewien zestaw wiadomości o drzewie. Mój umysł nie może poznać ciebie, tylko etykietki, osądy, informacje i opinie na twój temat. Jedynie Istnienie ma dar bezpośrednie­go poznania.

Umysł i jego wiedza też mają w życiu swoje miejsce: prak­tyczną codzienność. Lecz gdy umysł przejmuje władzę nad wszystkimi aspektami życia i zaczyna decydować nawet o na­szych związkach z ludźmi i z przyrodą, staje się potwornym pasożytem, który – jeśli go się nie powstrzyma – może z cza­sem zniszczyć wszelkie życie na Ziemi, a w końcu sam także się unicestwi, zabijając własnego żywiciela.

W przelotnym mgnieniu zobaczyłeś, jak zniknięcie czasu może zmienić twój sposób widzenia. Ale samo takie przeżycie, nawet najpiękniejsze i najgłębsze, nie wystarczy. Tym, czego nam trzeba i czym się tu zajmujemy, jest trwała przemiana świa­domości.

Przełam więc stary nawyk, który każe ci negować bieżącą chwilę i stawiać jej opór. Ucz się odwracać uwagę od prze­szłości i przyszłości, ilekroć nie są ci do niczego potrzebne. W życiu codziennym staraj się jak najwięcej przebywać poza wymiarem czasu. Jeśli trudno ci jest wstąpić wprost w teraź­niejszość, na początek zacznij obserwować upartą skłonność umysłu do tego, żeby z niej uciekać. Zauważysz, że widziana w wyobraźni przyszłość zazwyczaj jest lepsza albo gorsza od Teraźniejszości. Jeśli jest lepsza, napawa cię nadzieją lub wpra­wia w stan miłego oczekiwania. Jeśli jest gorsza, budzi niepo­kój. Obie są złudzeniem. Dzięki samoobserwacji w twoim ży­ciu siłą rzeczy pojawi się więcej obecności. Gdy tylko uświadamiasz sobie, że jesteś nieobecny – natychmiast stajesz się obecny. Ilekroć udaje ci się obserwować umysł, nie tkwisz już w jego pułapce. Wkroczył nowy czynnik spoza sfery umy­słu: przytomny świadek.

Bądź przytomny, bądź obecny jako obserwator umysłu – swoich myśli i emocji, a także reakcji na rozmaite sytuacje. Bądź przynajmniej tak samo zainteresowany własnymi reakcja­mi, jak sytuacją czy osobą, która je wywołuje. Zauważ też, jak często koncentrujesz się na przeszłości lub przyszłości. Nie osądzaj ani nie analizuj tego, co obserwujesz. Śledź myśl, czuj emocję, obserwuj reakcję. Nie rób z nich osobistego proble­mu. Wyczujesz wtedy coś, co będzie potężniejsze niż jakikol­wiek przedmiot obserwacji: nieruchomą, baczną obecność, ukry­tą za treścią umysłu; wyczujesz w sobie milczącego świadka.

Intensywna przytomność bywa niezbędna, gdy pewne sy­tuacje uruchamiają reakcję o silnym ładunku emocjonalnym, na przykład gdy zagrożone jest twoje wyobrażenie o sobie, gdy w twoim życiu pojawia się trudność, która budzi lęk, gdy coś się „nie układa” albo odzywa się echem jakiś dawny kom­pleks emocjonalny. W takich chwilach miewasz skłonność do popadania w nieświadomość. Twoja reakcja lub emocja przej­muje rządy: „stajesz się” nią. Działasz pod jej dyktando. Uza­sadniasz, czynisz wyrzuty, atakujesz, bronisz... ale to nie ty, to tylko nawykowa reakcja; to tylko twój umysł, nastawiony na przetrwanie.

Kiedy utożsamiasz się z umysłem, zasilasz go energią; kiedy go obserwujesz, odbierasz mu energię. Utożsamiając się z umy­słem, stwarzasz czas; obserwując umysł, otwierasz wymiar nie podlegający czasowi. Z energii odebranej umysłowi powstaje obecność. Gdy już czujesz, co to znaczy być obecnym, jest ci dużo łatwiej mocą własnej decyzji, ot tak, po prostu wyjść z cza­su, kiedy przestaje on być potrzebny do celów praktycznych, i bardziej zagłębić się w teraźniejszość. Bynajmniej nie zmniejsza to sprawności, z jaką posługujesz się czasem – prze­szłością lub przyszłością – ilekroć względy praktyczne każą ci po niego sięgnąć. Nie maleje też twoja zdolność posługiwania się własnym umysłem. Wręcz przeciwnie: kiedy już go używasz, okazuje się przenikliwszy i bardziej skupiony niż był dawniej.

 

Wyzwolenie z czasu psychicznego

 

Naucz się posługiwać w sprawach praktycznych pewnym rodzajem czasu, który można by nazwać „czasem zegarowym”. Natychmiast jednak wracaj do stanu teraźniejszej świadomo­ści, kiedy ze sprawami praktycznymi już się uporasz. Unikniesz dzięki temu nawarstwiania się „czasu psychicznego”, w którym utożsamiasz się z przeszłością i odczuwasz nieustanny przy­mus wybiegania w przyszłość.

Czas zegarowy to nie tylko uzgadnianie terminów spot­kań czy planowanie podróży. To także uczenie się na błędach – wyciąganie z przeszłości pewnych nauk, dzięki którym unika­my ciągłego powtarzania tych samych pomyłek. Wytyczanie ce­lów i dążenie do nich. Przewidywanie przyszłych zdarzeń na podstawie prawidłowości i praw fizycznych, matematycznych oraz innych reguł, wyuczonych w czasie minionym, a także po­dejmowanie odpowiednich kroków, obmyślonych na podstawie owych przewidywań.

Lecz nawet w sferze praktycznej, w której nie możemy się obejść bez odniesień do przeszłości i przyszłości, najistotniej­szym elementem pozostaje teraźniejszość. Każda lekcja wy­niesiona z przeszłości okazuje się adekwatna i znajduje zastosowanie teraz. Wszelkie planowanie i dążenie do konkret­nego celu odbywa się teraz.

Ludzie oświeceni zawsze koncentrują się głównie na chwili obecnej, zachowują jednak marginalną świadomość upływu czasu. Innymi słowy, nadal posługują się czasem zegarowym, ale nie włada już nimi czas psychiczny.

Kiedy ćwiczysz się w tej sztuce, uważaj, żeby z czasu zega­rowego bezwiednie nie wytworzyć czasu psychicznego. Jeśli na przykład popełniłeś niegdyś błąd i dziś czerpiesz z niego na­ukę, posługujesz się czasem zegarowym. Ale jeśli rozpamię­tujesz to dawne potknięcie i budzi się w tobie skłonność do samokrytyki, poczucie winy czy wyrzuty sumienia, z dawnego błędu budujesz „siebie” i „swoje”: w ten sposób błąd staje się elementem poczucia „ja” i oto wkrada się czas psychiczny, który nieodmiennie towarzyszy fałszywemu poczuciu tożsamości. Pamiętliwość zawsze świadczy o tym, że człowiek dźwiga cięż­kie brzemię czasu psychicznego.

Kiedy wyznaczasz sobie cel i do niego dążysz, posługujesz się czasem zegarowym. Wiedząc, dokąd zmierzasz, zarazem z szacunkiem i z możliwie największą uwagą śledzisz każdy krok, jaki stawiasz w danej chwili. Jeśli zaś nadmiernie skupisz się na wytyczonym celu (ponieważ szukasz szczęścia, samo urzeczywistnienia, a może masz nadzieję, że gdy spełnisz za­miar, zyskasz pełniejsze poczucie własnego „Ja”), już nie sza­nujesz teraźniejszości, lecz sprowadzasz ją do roli szczebla na drodze w przyszłość – szczebla, który sam przez się nic nie jest wart. Czas zegarowy staje się wtedy czasem psychicznym. Twoja podróż przez życie nie jest już odtąd przygodą, tylko ob­sesyjnym pędem do tego, żeby gdzieś dotrzeć, coś osiągnąć, odnieść sukces. Nie widzisz już przydrożnych kwiatów ani nie czujesz ich zapachu, nie dostrzegasz też piękna i cudowności życia, które rozkwita wszędzie wokół ciebie, kiedy jesteś tu i teraz.

Rozumiem, że teraźniejszość jest arcyważna, ale nie do końca mogę się z tobą zgodzić, kiedy twierdzisz, jakoby czas był cał­kowitym złudzeniem.

Kiedy mówię: „czas jest złudzeniem”, nie wygłaszam stwier­dzenia filozoficznego, tylko przypominam o pewnym prostym fakcie. Jest on tak oczywisty, że może trudno ci go pojąć, może nawet wydać się nieistotny, lecz gdy już raz w pełni do ciebie dotrze, ta nagła świadomość potrafi przeciąć jak miecz wszyst­kie warstwy zawiłości i „problemów”, stworzone przez umysł. Powtarzam: zawsze masz jedynie obecną chwilę. Twoje życie nigdy nie toczy się poza „tą oto chwilą”. Czy nie tak?

 

Czas psychiczny jako rodzaj obłędu

 

Jeśli popatrzysz, jak działanie czasu psychicznego przejawia się w życiu zbiorowym, przestaniesz wątpić, że jest on chorobą umysłową. Przybiera postać ideologii – komunizmu, socjalizmu narodowego czy innego nacjonalizmu – lub skostniałych wie­rzeń religijnych, w które wpisane jest założenie, że najwyższe dobro leży gdzieś w przyszłości, a zatem cel uświęca środki. Cel jest ideą, punktem ulokowanym w przyszłości, wyprojektowanej z umysłu, i po dotarciu do tego właśnie punktu osiągal­ne wreszcie stanie się zbawienie w takiej czy innej formie (szczęście, spełnienie, równość, wolność itd.). Droga do owej ziemi obiecanej często wiedzie poprzez zniewalanie, torturowanie i mordowanie ludzi w teraźniejszości.

Szacuje się, że aż pięćdziesiąt milionów wymordowano dla sprawy komunizmu, aby urządzić „lepszy świat” w Rosji, w Chinach i gdzie indziej. Jest to przygnębiający przykład tego, jak wiara w przyszłe niebo potrafi stworzyć teraźniejsze piekło. Czy można więc wątpić, że czas psychiczny to ciężka i niebezpieczna choroba umysłowa?

A jak ten schemat działania umysłu realizuje się w twoim życiu? Czy nieustannie usiłujesz dotrzeć gdzieś, gdzie jeszcze cię nie ma? Czy większość twoich przedsięwzięć to tylko środ­ki, a nie cele? Czy spełnienie stale jest tuż, tuż? A może dozna­jesz go jedynie dzięki krótkotrwałym przyjemnościom, takim jak seks, jedzenie, picie, narkotyki lub rozmaite podniety ł atrak­cje? Czy zawsze koncentrujesz się na tym, żeby stać się kimś, coś zdobyć albo osiągnąć? Czy uganiasz się za coraz to nowymi dreszczami lub rozkoszami? Czy wierzysz, że jeśli posiądziesz więcej dóbr materialnych, to dostąpisz większego niż dotąd za­spokojenia, będziesz nareszcie dość dobry albo psychicznie speł­niony? Czy czekasz na kogoś – mężczyznę bądź kobietę – kto nada twojemu życiu sens?

Kiedy świadomość pozostaje w normalnym, nieoświeconym stanie utożsamienia z umysłem, moc i nieskończone możliwo­ści twórcze, które skrywa w sobie teraźniejszość, całkowicie przesłania czas psychiczny. Z twojego życia znika wtedy dźwięcz­ność, świeżość, poczucie cudowności. W myśleniu, emocjach, zachowaniach, reakcjach i pragnieniach raz po raz przejawiają się stare schematy niby bez końca powtarzane refreny, zapisany w umyśle scenariusz, który wyposaża cię w jakąś tam tożsa­mość, ale zniekształca lub przesłania rzeczywistość bieżącej chwili. Umysł nabawia się obsesji na punkcie przyszłości jako azylu, w którym próbuje się chronić przed niezadowalającą teraźniejszością.

 

Postawa negatywna i cierpienie zakorzenione w czasie

 

Przekonanie, że przyszłość będzie lepsza od teraźniejszości, nie zawsze jest złudne. Teraźniejszość bywa naprawdę okrop­na, a w przyszłości sytuacja może się przecież poprawić i często rzeczywiście się poprawia.

Przyszłość zazwyczaj okazuje się powtórką z teraźniejszo­ści. Mogą, co prawda, nastąpić powierzchowne zmiany, ale prawdziwa przemiana zdarza się rzadko i zależy od tego, czy umiesz być dostatecznie obecny, żeby rozpuścić przeszłość, docierając do teraźniejszej mocy. To, co wydaje ci się przyszło­ścią, jest nieodłącznie związane z twoim stanem świadomo­ści w tej oto chwili. Jeśli twój umysł dźwiga ciężkie brzemię przeszłości, czeka cię kolejna jej porcja. Przeszłość przedłuża własne trwanie, korzystając z tego, że jesteś nieobecny. Poziom twojej świadomości przesądza o tym, jaki kształt przybierze przyszłość – którą możesz oczywiście przeżyć wyłącznie jako teraźniejszość.

Choćbyś wygrał dziesięć milionów dolarów, byłaby to za­ledwie naskórkowa zmiana. Tyle tylko, że wpojone ci schema­ty zachowań powielałbyś w bardziej niż dotąd luksusowym otoczeniu. Ludzie nauczyli się rozszczepiać atom. Zamiast za­tłuc drewnianą maczugą dziesięć czy dwadzieścia osób, jeden człowiek może więc dziś zabić milion. Wystarczy, że naciśnie guzik. Czy zatem od czasów maczugi cokolwiek naprawdę się zmieniło?

Skoro o tym, jaki kształt przybierze przyszłość, decyduje poziom twojej świadomości w danej chwili, cóż przesądza o poziomie twojej świadomości? To, w jakim stopniu potra­fisz być obecny. A więc tylko Teraz może nastąpić prawdzi­wa zmiana, jedynie Teraz możesz rozpuścić przeszłość.

Wszystko, co negatywne, bierze się z nagromadzenia czasu psychicznego i z oporu przed teraźniejszością. Źródłem skrę­powania, niepokoju, napięcia, stresu, trosk — wszelkich form lęku –jest nadmiar przyszłości i niewystarczająca obecność tu i teraz. Poczucie winy, żal, uraza, rozgoryczenie, smutek, pre­tensja i wszelkie inne rodzaje pamiętliwości spowodowane są nadmiarem przeszłości i niedostateczną obecnością w teraźniej­szej chwili.

Większość ludzi nie bardzo potrafi uwierzyć, że w ogóle osiągalny jest stan świadomości, w którym nie pojawia się już nic negatywnego. A tymczasem drogę do takiego właśnie stanu wyzwolenia wskazują wszystkie nauki duchowe, obiecując zbawienie bynajmniej nie w jakiejś urojonej przyszłości, lecz tu i teraz.

Być może nie potrafisz dostrzec, że to czas jest przyczyną twojego cierpienia i problemów. Składasz je na karb konkret­nych sytuacji życiowych i z konwencjonalnego punktu widzenia masz, owszem, rację. Dopóki jednak nie uporasz się z podsta­wowym zaburzeniem umysłowym, z którego problemy wyni­kają – z przywiązaniem do przeszłości i przyszłości oraz z nega­cją teraźniejszości – będziesz tylko zastępował stare dylematy nowymi. Gdyby jakimś cudem jeszcze dziś uwolniono cię od problemów i od wszystkiego, co uważasz za przyczynę swoje­go cierpienia czy nieszczęścia, ale nie stałbyś się bardziej obec­ny, bardziej świadomy, stwierdziłbyś wkrótce, że osacza cię podobna kombinacja problemów lub przyczyn cierpienia, niby wszędzie za tobą podążający cień. W gruncie rzeczy istnieje tyl­ko jeden problem, a jest nim sam umysł, uwięziony w czasie.

 

Nie wierzę, że kiedykolwiek uda mi się dotrzeć do punktu, w którym całkowicie uwolnię się od problemów.

Masz rację, że nie wierzysz. Nigdy nie zdołasz dotrzeć do tego punktu, bo już w nim jesteś.

Nie da się znaleźć zbawienia w czasie. Nie możesz wyzwo­lić się w przyszłości. Kluczem do wolności jest obecność, toteż wolny możesz stać się tylko teraz.

 

Odkrywanie życia, przesłoniętego sytuacją życiową

 

Nie rozumiem, jak mogę się teraz wyzwolić. Akurat w tej chwili jest mi w życiu bardzo ciężko. Takie są fakty i okłamywałbym się, gdybym próbował sobie wmówić, że wszystko gra, podczas gdy tak naprawdę nic nie jest w porządku. Teraźniejszość to dla mnie jedno wielkie nieszczęście; wcale mnie nie wyzwala. Tyl­ko dzięki nadziei, że w przyszłości może nastąpić poprawa, ja­koś jeszcze się trzymam.

Wydaje ci się, że skupiony jesteś na teraźniejszości, a tak naprawdę twoją uwagę bez reszty pochłania czas. Nie możesz być nieszczęśliwy, a zarazem w pełni obecny.

To, co nazywasz swoim „życiem”, jest, mówiąc ściślej, two­ją „sytuacją życiową”. Rozgrywa się ona w czasie psychicznym: w przeszłości i przyszłości. Pewne dawne zdarzenia nie poto­czyły się po twojej myśli. Wciąż wzbraniasz się przed tym, co niegdyś się wydarzyło, i stawiasz też opór teraźniejszości. Na­dzieja dodaje ci sił, lecz zarazem przykuwa twoją uwagę do przy­szłości, tym samym utrwalając w tobie skłonność do negowania obecnej chwili, a więc i twoją udrękę.

 

Owszem, moja dzisiejsza sytuacja życiowa jest wynikiem mi­nionych zdarzeń, ale unieszczęśliwia mnie właśnie ta obecna sy­tuacja oraz fakt, że nie widzę z niej wyjścia.

Zapomnij na chwilę o sytuacji życiowej i skup się na życiu.

 

A co to za różnica?

Sytuacja życiowa trwa w czasie.

Życie istnieje teraz.

Sytuacja życiowa jest tworem umysłu.

Życie jest naprawdę.

 

Spróbuj odnaleźć „wąską furtkę, wiodącą do życia”. Nazy­wa się ona Teraźniejszość. Spróbuj zawęzić swoje życie do obec­nej chwili. W twojej sytuacji życiowej może być mnóstwo pro­blemów, tak jak w większości życiowych sytuacji, ale przyjrzyj się, czy masz jakiś problem w tej oto chwili. Nic jutro ani za dziesięć minut, tylko teraz. Masz teraz jakikolwiek problem?

Kiedy przytłaczają cię problemy, nie ma miejsca na to, żeby pojawiło się coś nowego, jakieś rozwiązanie. Staraj się więc przy każdej sposobności tworzyć to miejsce, tworzyć przestrzeń, dzię­ki której odkryjesz życie, przesłonięte sytuacją życiową.

W pełni wykorzystuj swoje zmysły. Bądź tam, gdzie jesteś. Rozejrzyj się. Nic interpretuj, tylko po prostu patrz. Zobacz światło, kształty, barwy, faktury. Uświadom sobie milczącą obec­ność każdej rzeczy. Uświadom sobie przestrzeń, dzięki której wszystko istnieje. Posłuchaj dźwięków; nie oceniaj ich. Po­słuchaj ciszy, ukrytej pod dźwiękami. Dotknij jakiegoś przed­miotu – obojętne jakiego – i rozpoznaj w nim Istnienie. Obser­wuj rytm swojego oddechu; poczuj, jak powietrze wpływa i wypływa, poczuj w ciele energię życiową. Pozwól wszyst­kiemu po prostu być, w tobie samym i na zewnątrz. Dopuść do głosu .Jestestwo” wszystkich rzeczy. Wniknij głęboko w teraź­niejszość.

Pozostawiasz za sobą zabójczy świat umysłowych abstrak­cji. Wydobywasz się ze sfery obłąkanego umysłu, który wysysa z ciebie energię życiową, tak samo jak zwolna zatruwa i niszczy Ziemię. Budzisz się ze snu o czasie i wchodzisz w jawę teraź­niejszości.

Wszelkie problemy to urojenia umysłu

 

Czuję się, jakby zdjęto ze mnie wielki ciężar. Jest mi lekko, l jasno... ale moje problemy wciąż na mnie czekają, prawda? Nie są rozwiązane. Czy nie robię przed nimi tylko chwilowego uniku?

Choćbyś nawet trafił do raju, twój umysł po niedługim cza­sie też powiedziałby: „tak, ale...”. W sumie nie chodzi o rozwią­zanie problemów, lecz o dostrzeżenie, że one po prostu nie ist­nieją. Są tylko sytuacje, z którymi trzeba albo jakoś się rozpra­wić, albo dać im spokój i zaakceptować je jako element Jeste­stwa” obecnej chwili, dopóki same się nie zmienią lub nie okaże się, że już dojrzeliśmy do rozprawy z nimi. Problemy są twora­mi umysłu i żeby przetrwać, potrzebują czasu. W namacalnej teraźniejszości nie przetrwają.

Skup całą uwagę tu i teraz i powiedz mi, jaki w tej właśnie chwili masz problem.

Nie odpowiadasz, bo nie można mieć problemu, kiedy uwaga jest bez reszty skupiona na teraźniejszości. Owszem, może ci się zdarzyć sytuacja, z którą będziesz musiał się upo­rać albo pogodzić. Ale po co zaraz robić z niej problem? Po co z czegokolwiek robić problem? Czy samo życie nie jest wy­starczająco dużym wyzwaniem? Po co ci problemy? Umysł bez­wiednie się w nich kocha, ponieważ nadają ci one coś w rodzaju tożsamości. To całkiem normalne – i niepoczytalne. Pojawie­nie się „problemu” oznacza, że roztrząsasz w myślach daną sytuację, nie mając jednak szczerego zamiaru ani rzeczywistej możliwości podjęcia już teraz jakichkolwiek działań, i że nie­świadomie wplatasz ten „problem” w swoje poczucie ,ja”. Przy­tłoczony sytuacją życiową, przestajesz czuć, że żyjesz, istnie­jesz. Lub też dźwigasz w umyśle obłędne brzemię stu różnych spraw, które załatwisz albo może będziesz musiał załatwić w przyszłości, zamiast skupić się na tej jednej jedynej rzeczy, którą masz szansę zrobić właśnie teraz.

Zadając sobie problem, równocześnie zadajesz ból. A prze­cież wystarczy dokonać prostego wyboru, podjąć prostą decy­zje: bez względu na to, co jeszcze się zdarzy, nigdy już nie za­dam sobie bólu. Nie zadam sobie żadnych więcej problemów do rozwiązania. Ten prosty wybór jest zarazem bardzo radykal­ny. Nie dokonasz go, dopóki naprawdę nie przeje ci się cierpie­nie, dopóki nie poczujesz, ze naprawdę masz dość. I nie zdołasz spełnić tego postanowienia, jeśli nie dotrzesz do potęgi teraź­niejszości. A kiedy przestaniesz zadawać sobie ból, nie będziesz go również zadawał innym. Przestaniesz też kalać piękną zie­mię, swoją przestrzeń wewnętrzną i zbiorową psychikę ludz­kości negatywną aurą, która powstaje przy stwarzaniu pro­blemów.

Jeśli zdarzyło ci się kiedyś znaleźć o włos od nagłej śmierci, wiesz, że nie był to problem. Twój umysł nie miał czasu na wy­głupy, więc z tej niebezpiecznej sytuacji nie zrobił problemu. Kiedy pojawia się rzeczywiste zagrożenie, umysł nieruchomie­je, ty zaś osiągasz stan całkowitej obecności tu i teraz; władzę nad tobą przejmuje coś, co jest od ciebie nieskończenie potęż­niejsze. Właśnie dlatego tyle słyszy się opowieści o całkiem prze­ciętnych ludziach, którzy stali się nagle zdolni do niebywale odważnych czynów. W każdej ekstremalnej sytuacji są tylko dwie możliwości: albo wyjdziesz z niej cało, albo nie. Ale czy ocalejesz, czy zginiesz, tak czy owak nie jest to problem.

Niektórych ludzi ogarnia gniew, gdy mówię, że problemy są urojeniem. Boją się, że pozbawię ich poczucia tożsamości. A przecież tyle czasu zainwestowali w swoje fałszywe poczucie ,ja”. Przez wiele lat bezwiednie definiowali własną tożsamość, oglądając ją przez pryzmat swoich problemów i cierpień. Kim byliby bez niej?

Znaczna część tego, co ludzie mówią, myślą i robią, moty­wowana jest lękiem, który zawsze bierze się oczywiście stąd, że człowiek skupia się na przyszłości i nie ma kontaktu z teraź­niejszością. A ponieważ w teraźniejszości nie istnieją problemy, nie istnieje też w niej lęk.

Jeśli powstanie sytuacja, z którą będziesz musiał na bieżą­co się uporać, postąpisz w sposób przejrzysty i celny – pod warunkiem, że twoje działania wynikną ze świadomego kon­taktu z teraźniejszością. Będą też wtedy zapewne skuteczniej­sze. Twoja reakcja nie będzie efektem musztry, którą w prze­szłości odbył umysł, lecz intuicyjnym odzewem na teraźniejszą sytuację. Ilekroć zaś uwięziony w czasie umysł zechce zareago­wać po swojemu, przekonasz się, że osiągniesz lepszy skutek, jeśli zamiast działania wybierzesz zaniechanie: skupione trwa­nie w teraźniejszości.

 

Skok kwantowy w ewolucji świadomości

 

Miewam, co prawda, przebłyski tego wyzwolenia spod władzy umysłu i czasu, o którym mówisz, ale napór przeszłości i przy­szłości jest tak silny, że są to u mnie tylko krótkie migawki.

Mechanizm, który sprawia, że świadomość jest w swoim działaniu skrępowana czasem, tkwi głęboko w ludzkiej psychice. My tutaj zajmujemy się jednak czymś, co stanowi element gruntownej przemiany, jaka właśnie się dokonuje w zbiorowej świadomości kuli ziemskiej i dalszych rejonów: otóż świado­mość ta budzi się ze snu o materii, formie  oddzieleniu. Nastę­puje kres czasu. Rozbijamy klisze umysłowe, które przez całe eony dominowały nad ludzkim życiem i spowodowały niewy­obrażalny bezmiar cierpień. Nie używam tu słowa „zło”. Lepiej powiedzieć „nieświadomość” lub „niepoczytalność”.

 

Rozbicie dawnego trybu funkcjonowania świadomości lub ra­czej nieświadomości to nasze zadanie czy też coś, co nastąpi tak ery owak? Pytam, czy zmiana ta jest nieunikniona?

To kwestia punktu widzenia. Sprawcze działanie i samoist­ne zdarzanie się stanowią w gruncie rzeczy jeden proces: skoro jesteś zrośnięty z całokształtem świadomości, nie możesz roz­graniczyć tych dwóch zjawisk. Nie ma jednak stuprocentowej gwarancji, ze ludziom w tej sprawie się powiedzie. Proces ten nie przebiega w sposób nieunikniony ani automatyczny. Nie­odzownym jego elementem jest twoje współdziałanie. Jakkol­wiek byś na to patrzył, będzie to skok kwantowy w ewolucji świadomości, a zarazem nasza jedyna szansa przetrwania jako gatunku.

 

Radość, istnienia

 

Ilekroć chcesz sprawdzić, czy przypadkiem nie dałeś się porwać nurtowi czasu psychicznego, możesz posłużyć się prostym kryterium. Zadaj sobie pytanie: czy w tym, co teraz robię, jest radość, swoboda i lekkość? Jeśli ich nie ma, znaczy to, że czas przesiania obecną chwilę, a życie jest dla ciebie brzemie­niem albo walką.

Jeśli w tym, co robisz, nie ma radości, swobody i lekkości, niekoniecznie znaczy to, że musisz zacząć robić coś innego. Niekiedy wystarczy zmienić tylko sposób działania. „Jak” zawsze jest ważniejsze niż „co”. Spróbuj poświęcić znacz­nie więcej uwagi samemu działaniu aniżeli skutkowi, który chcesz dzięki niemu osiągnąć. W pełni skup się na tym, co niesie z sobą teraźniejszość – cokolwiek by to było. Skupie­nie wymaga zarazem pełnej zgody na to, co j e s t, bo nie zdo­łasz w pełni skupić się na czymś, przed czym jednocześnie się wzbraniasz.

Gdy tylko uszanujesz teraźniejszość, ulotni się cała niedola i mozół, a życie popłynie radośnie i swobodnie. Kiedy twoje działania wynikają ze świadomego kontaktu z obecną chwilą, we wszystkim, co robisz – nawet w najprostszych czynnościach –jest doskonałość, staranie i miłość.

Nie przejmuj się więc owocami swoich działań, skup się tylko na działaniu. Owoc sam się pojawi. Jest to potężna prak­tyka duchowa. W Bhagawadgicie – która zawiera jedną z naj­starszych i najpiękniejszych nauk duchowych, jakie w ogóle ist­nieją – brak przywiązania do owoców własnych działań nosi miano karma jogi. Określa się ją jako „drogę uświęconego dzia­łania”.

Kiedy wyzbywasz się nawyku uciekania przed teraźniej­szością, radość Istnienia przenika wszystko, co robisz. Gdy tylko ogarniasz swoją uwagą teraźniejszość, doznajesz wra­żenia obecności, cichego bezruchu, spokoju. Przyszłość nie jest n już potrzebna jako źródło spełnienia czy satysfakcji – nie oczekujesz, że cię zbawi. Nie przywiązujesz się więc do efek­tów tego, co robisz. Ani porażka, ani sukces nie może zmienić twojego wewnętrznego jestestwa. Odnalazłeś życie, przesłonięte sytuacją życiową.

Pod nieobecność czasu psychicznego twoje poczucie .ja” wyrasta z samego Istnienia, nie zaś z twojej osobistej przeszło­ści. Nie odczuwasz już zatem psychicznej potrzeby stawania się kimś innym, niż jesteś. Tam, w świecie, na poziomie sytuacji życiowej, możesz nawet zdobyć majątek, posiąść wiedzę, od­nieść sukces, uwolnić się od tego czy tamtego, ale w głębszym wymiarze Istnienia już teraz jesteś pełny, jesteś cały.

 

Czy w tym stanie pełni zachowam zdolność i chęć dążenia do zewnętrznych celów?

Oczywiście, ale już bez złudnych nadziei, że coś lub ktoś w przyszłości zbawi cię albo uszczęśliwi. W sferze sytuacji ży­ciowej mogą, owszem, być rzeczy, które warto jeszcze osiągnąć czy zdobyć. Jest to bądź co bądź świat upostaciowiony, prze­strzeń zysków i strat. Lecz na głębszym poziomie już teraz je­steś pełny i gdy to sobie uświadamiasz, wszystkiemu, co robisz, towarzyszy rozigrana, radosna energia. Ponieważ uwolniłeś się od czasu psychicznego, w twoich dążeniach nie ma już ponurej determinacji: nie powoduje tobą lęk, gniew, niezado­wolenie ani potrzeba stania się kimś. Ale nie pozostaniesz też bierny, sparaliżowany lękiem przed porażką, która dla ego jest utratą siebie. Kiedy twoje poczucie ^ja” wyrasta z Istnienia, kiedy wyzbyłeś się psychicznej potrzeby „stawania się”, ani two­je szczęście, ani tożsamość nie zależy od efektów tego, co ro­bisz, toteż lęk cię nie zniewala. Nie szukasz stałości tam, gdzie nie sposób ją znaleźć: w świecie upostaciowionym, w świe­cie zysków i strat, narodzin i śmierci. Nie wymagasz, żeby roz­maite sytuacje, okoliczności, miejsca czy osoby uszczęśliwiały cię, a potem nie bolejesz nad tym, że nie dorosły do twoich oczekiwań.

Wszystko jest uszanowane, ale nic nie ma znaczenia. Formy – postaci – rodzą się i umierają, lecz ty świadom jesteś wiecz­ności, którą są podszyte. Wiesz, że „temu, co prawdziwe, nic nie może zagrozić”.

Gdy trwasz w takim właśnie stanie Istnienia, jak może ci się nie powieść? Przecież już ci się powiodło.


Rozdział czwarty

 

UMYSŁ l JEGO UNIKI

PRZED TERAŹNIEJSZOŚCIĄ

 Utrata teraźniejszości: sedno urojeń

 Nawet jeśli uznam bez zastrzeżeń, że czas tak naprawdę jest złudzeniem, czy spowoduje to w moim życiu jakiekolwiek zmia­ny? Dalej będę musiał żyć w świecie, poddanym całkowitej do­minacji czasu.

Intelektualna zgoda to tylko jeszcze jedno wierzenie, masz więc rację, że nie spowoduje ona w twoim życiu większych zmian. Aby rzeczywiście uświadomić sobie prawdę, o której mówię, musisz zgodnie z nią żyć. Dopiero gdy każda komórka ciała jest tak bardzo obecna tu i teraz, że aż wibruje życiem, a ty przeżywasz każdą chwile jako kroplę radości Istnienia, jesteś wyzwolony z czasu.

 

Ale mimo to muszę jutro zapłacić rachunki, a potem tak jak wszyscy zestarzeję się i umrę. Jak więc mogę twierdzić, że uwol­niłem się od czasu?

Jutrzejsze rachunki nie są problemem. Podobnie jak roz­pad fizyczny. Problemem jest utrata teraźniejszości, a raczej sedno wszelkich urojeń, które z byle sytuacji, zdarzenia czy emocji robi osobisty problem i powód cierpienia. Utracić te­raźniejszość to utracić Istnienie.

Kiedy wyzwalasz się z czasu, przestaje ci być potrzebna przeszłość jako budulec tożsamości i przyszłość jako narzędzie spełnienia. Jest to najgłębsza przemiana świadomości, jaką można sobie wyobrazić. W pewnych rzadkich wypadkach dokonuje się ona w sposób dramatyczny i radykalny, raz na zawsze. Dochodzi do niej zazwyczaj dzięki rezygnacji z wszel­kiego oporu w obliczu straszliwego cierpienia. Większość lu­dzi musi jednak na tę przemianę zapracować.

Kiedy doznałeś już kilku pierwszych przebłysków świado­mości niepoddanej czasowi, zaczynasz oscylować między sferą czasu a sferą obecności. Najpierw uświadamiasz sobie, jak rzad­ko twoja uwaga bywa naprawdę skupiona tu i teraz. Ale ta wiedza, że nie jesteś obecny, to i tak wielki sukces: równa się ona bowiem obecności, nawet jeśli początkowo olśniewa cię tylko na parę sekund czasu zegarowego, aby zaraz znowu ci umknąć. Potem jednak coraz częściej sam posta­nawiasz skoncentrować świadomość w obecnej chwili, zamiast w przeszłości lub przyszłości, a choć raz po raz stwier­dzasz, że teraźniejszość znów ci się wymknęła, potrafisz już gościć w niej nie tylko przez kilka sekund, lecz – wedle ze­wnętrznych miar czasu zegarowego – spędzasz tu i teraz dłuż­sze okresy. Zanim więc na dobre zadomowisz się w stanie obec­ności, czyli osiągniesz pełną świadomość, przez pewien czas poruszasz się ruchem wahadłowym między świadomością a nieświadomością, między obecnością a utożsamieniem 2 umysłem. Teraźniejszość umyka ci, ale raz po raz do niej wra­casz. Prędzej czy później obecność staje się twoim normalnym stanem.

Większość ludzi w ogóle tego stanu nie zna albo miewa go sporadycznie, w krótkich i rzadkich przebłyskach, nie zdając sobie sprawy, co się wtedy tak naprawdę dzieje. Przeważnie wahają się bynajmniej nie między świadomością a nieświado­mością, lecz jedynie między różnymi poziomami nieświado­mości.

 

Nieświadomość zwykła

a nieświadomość głęboka

 

Co rozumiesz przez różne poziomy nieświadomości?

Jak ci zapewne wiadomo, u osoby śpiącej fazy śnienia nieustannie przeplatają się z fazami snu bez marzeń. Podobnie na jawie większość ludzi jedynie oscyluje między nieświa­domością zwykłą a głęboką. Nieświadomość zwykła polega na tym, że utożsamiasz się z własnymi myślami i emocjami, z reakcjami, sympatiami i antypatiami. Dla większości ludzi jest to normą. W stanie tym kieruje tobą egotyczny umysł, na­tomiast Istnienie pozostaje poza obrębem świadomości. Nie doznajesz wtedy dotkliwego bólu, nie jesteś głęboko nieszczęś­liwy, lecz czujesz prawie nieustanne, ledwo uchwytne skrępo­wanie, niezadowolenie, znudzenie albo zdenerwowanie: ro­dzaj szumów elektrostatycznych, stale trzeszczących w tle. Tak bardzo wrosły one w „normalne życie”, że możesz ich wręcz nie zauważać, podobnie jak nie zauważasz cichego, ciągłego szme­ru – na przykład pomruku klimatyzacji, dopóki urządzenie na chwilę się nie wyłączy. Dopiero gdy zapada nagła cisza, czujesz ulgę. Wiele osób sięga po alkohol, narkotyki, jedzenie, uprawia seks, pracuje albo ogląda telewizję, a nawet załatwia sprawun­ki, używając wszystkich tych zajęć w charakterze środka znie­czulającego, którym bezwiednie próbują zagłuszyć niepokój, swój podstawowy stan. Czynność, która mogłaby być skądinąd bardzo przyjemna, gdyby oddawać się jej z umiarem, nabiera wtedy cech natręctwa lub nałogu, a jedynym efektem jest krót­kotrwała, powierzchowna ulga.

Typowe dla nieświadomości zwykłej skrępowanie ustępu­je miejsca związanemu z nieświadomością głęboką bólowi – a więc dotkliwszemu i wyrazistszemu cierpieniu – kiedy coś „nie układa się”, kiedy ego staje w obliczu zagrożenia, pojawia się większa przeszkoda lub niebezpieczeństwo, gdy ponosisz stratę (rzeczywistą bądź urojoną) na poziomie sytuacji życio­wej, czy wreszcie popadasz w konflikt z osobą, z którą pozo­stajesz w związku intymnym. Nieświadomość głęboka stano­wi wzmocnione wydanie nieświadomości zwykłej; różnica między nimi ma charakter nie jakościowy, lecz ilościowy.

W stanie zwykłej nieświadomości nawykowy opór czy też negacja tego, co jest, daje początek skrępowaniu i niezado­woleniu, z którym większość ludzi godzi się jako z życiową normą. Kiedy w obliczu jakiejś przeszkody lub zamachu na ego opór się wzmaga, pojawia się silna reakcja negatywna — gniew, ostry lęk, agresja, depresja itd. Głęboka nieświadomość często świadczy o tym, że uaktywniło się ciało bolesne, a ty utożsami­łeś się z nim. Nie byłoby przemocy fizycznej, gdyby nie głębo­ka nieświadomość. Z łatwością dochodzi ona do głosu również i wtedy, gdy tłum lub nawet cały naród wytwarza zbiorowe pole negatywnej energii.

Najlepszym wyznacznikiem poziomu świadomości jest to, jak sobie radzisz z życiowymi trudnościami. Kogoś, kto i tak byt już nieświadomy, wpędzają one w tym głębszą nieświa­domość, natomiast osobie i bez tego świadomej pomagają świa­domość wyostrzyć. Dzięki przeszkodzie możesz się przebu­dzić”, ale możesz też pozwolić, żeby cię jeszcze głębiej uśpiła. Sen, którym jest nieświadomość zwykła, staje się wtedy kosz­marem.

Jeśli nie umiesz być obecny nawet w normalnych okolicz­nościach – na przykład gdy siedzisz sam w pokoju, chodzisz po lesie albo słuchasz tego, co ktoś mówi – z całą pewnością nie uda ci się zachować świadomości, kiedy coś zacznie się „nie ukła­dać”, napotkasz trudnych ludzi lub sytuacje, poniesiesz stratę albo staniesz w obliczu jej groźby. Pozwolisz, żeby twoja reak­cja (zawsze w gruncie rzeczy motywowana takim czy innym lę­kiem) narzuciła ci kierunek postępowania, i dasz się wciągnąć w głęboką nieświadomość. Trudności są twoim sprawdzianem. Tylko to, jak sobie z nimi radzisz, może pokazać tobie i innym ludziom, jaki osiągnąłeś poziom świadomości, ani trochę na­tomiast nie świadczy o nim to, jak długo potrafisz wysiedzieć z zamkniętymi oczami lub jakie miewasz wizje.

Jest więc niezmiernie ważne, aby być możliwie najbardziej świadomym w zwykłych sytuacjach, gdy wszystko mniej wię­cej gładko się toczy. Rośnie dzięki temu twoja moc, płynąca z tego, że jesteś obecny. Wytwarza ona w tobie i wokół ciebie pole energetyczne o wysokiej częstotliwości. Nic, co nieświa­dome bądź negatywne, żaden konflikt ani przemoc nie zdoła przekroczyć granic tego pola i w nim przetrwać, tak jak ciem­ność nie przetrwa w obecności światła.

Kiedy nauczysz się obserwować własne myśli i emocje – a to, co nazywam obecnością, polega w znacznej mierze właśnie na takim obserwowaniu – możesz się zdziwić, gdy po raz pierwszy zauważysz rozbrzmiewający gdzieś w tle „szum” zwykłej nieświadomości i spostrzeżesz, jak rzadko (jeśli w ogóle kiedykolwiek) czujesz się we własnym wnętrzu naprawdę swo­bodnie. Na poziomie myślenia odkryjesz w sobie silny opór w postaci osądów, niezadowolenia i umysłowych projekcji, które odrywają cię od teraźniejszości. Emocje będą natomiast podszyte skrępowaniem, napięciem, nudą lub zdenerwowaniem. Wszystko to są przejawy działania umysłu, który po swojemu staje okoniem.

 

Czego szukają?

 

Carl Jung przytacza w jednej z książek swoją rozmowę z indiańskim wodzem, według którego większość białych ma zacięte usta, uporczywe spojrzenie i okrutny wyraz twarzy. „Wciąż czegoś szukają – mówi Indianin. – Ale właściwie czego? Biali ciągle czegoś chcą. Są wiecznie skrępowani i niespokojni. Nie wiemy, czego chcą. Naszym zdaniem są szaleni”.

To utajone, lecz nieustanne skrępowanie zaczęło się oczy­wiście na długo przed powstaniem zachodniej cywilizacji prze­mysłowej, ale w niej właśnie – a rozprzestrzeniła się ona tym­czasem na prawie cały świat, obejmując również większą część Wschodu – przejawiło się w tak ostrej postaci, jak nigdy i ni­gdzie przedtem. Dawało się odczuć już w czasach Jezusa, a tak­że o sześćset lat wcześniej, za życia Buddy, i nawet jeszcze daw­niej. „Czemu stale jesteście niespokojni? – pytał uczniów Jezus. – Czy niespokojna myśl przedłuży wam życie choćby o dzień?”. Budda zaś nauczał, że korzeni cierpienia upatrywać należy w na­szym ciągłym pragnieniu i łaknieniu.

Opór wobec teraźniejszości jako zaburzenie objawiające się w skali masowej nieodłącznie wiąże się z utracą świadomo­ści Istnienia i jest fundamentem naszej odczłowieczonej cy­wilizacji przemysłowej. Nawiasem mówiąc, Freud także do­strzegał w ludziach utajone skrępowanie i opisał je w książce, zatytułowanej Kultura jako źródło cierpień, nie rozpoznał jed­nak prawdziwej jego genezy i me był świadom, że można się od niego uwolnić. Ta zbiorowa anomalia stworzyła głęboko nie­szczęśliwą i niezwykle brutalną cywilizacje, która z czasem stała się zagrożeniem nie tylko dla samej siebie, lecz i dla wszelkiego życia na kuli ziemskiej.

 

Rozpuszczanie zwykłej nieświadomości

 

Jak więc możemy od tej przypadłości się uwolnić?

Uświadom ją sobie. Zauważ, na ile rozmaitych sposobów skrępowanie, niezadowolenie i napięcie pojawia się w tobie wskutek niepotrzebnego osądzania, stawiania oporu temu, co jest, i negowania teraźniejszości. Każda nieświadoma ten­dencja ulatnia się, kiedy skierujesz na nią snop światła świado­mości. Gdy nauczysz się w ten sposób rozpuszczać zwykłą nie­świadomość, światło twojej obecności zalśni mocnym blaskiem, wtedy zaś dużo łatwiej ci będzie uporać się z nieświadomo­ścią głęboką, ilekroć poczujesz, że ściąga cię w dół. Możesz natomiast początkowo mieć problemy z wykrywaniem nie­świadomości zwykłej, ponieważ wydaje ci się ona czymś nor­malnym.

Naucz się śledzić swój stan myślowo–emocjonalny metodą samoobserwacji. Dobrze jest często zadawać sobie pytanie: „Czy czuję się w tej chwili swobodnie?” lub też: „Co akurat teraz dzieje się we mnie?”. Bądź co najmniej równie zainteresowany tym, co się dzieje w tobie, jak zdarzeniami zewnętrznymi. Jeśli dojdziesz do ładu z własnym wnętrzem, wówczas to, co ze­wnętrzne, samo się ułoży. Rzeczywistość pierwotna tkwi we­wnątrz, a zewnętrzna jest wobec niej wtórna. Ale na pytania, które sobie stawiasz, nie odpowiadaj natychmiast. Skieruj uwa­gę do środka. Wejrzyj w siebie. Jakie myśli rodzą się w twoim umyśle? Co czujesz? Skieruj uwagę w głąb ciała. Czy jest w nim jakiekolwiek napięcie? Gdy tylko wykryjesz dyskretne skrę­powanie, ten nieustannie rozbrzmiewający w tle szum, zobacz, w jaki sposób robisz uniki przed życiem, opierasz mu się albo zaprzeczasz – negując teraźniejszość. Ludzie nieświadomie opie­rają jej się na wiele różnych sposobów. Dam ci kilka przykła­dów. Gdy nabierzesz wprawy, twoja zdolność samoobserwacji – śledzenia własnego stanu wewnętrznego – wyostrzy się.

 

Wolność od zgryzoty

 

Nienawidzisz tego, co robisz? Może to być twoja praca zawodowa albo coś, czego się podjąłeś – no i owszem, wypeł­niasz zobowiązanie, ale jakąś częścią siebie nienawidzisz tego zajęcia i wzbraniasz się przed nim. Czujesz skrywaną niechęć do bliskiej osoby? A czy zdajesz sobie sprawę, że emanujesz przez to ogromnie szkodliwą energią, która zatruwa ciebie i two­je otoczenie? Uważnie wejrzyj w siebie. Czy znajdujesz tam choćby najmniejszy ślad urazy, krnąbrności? Jeśli tak, obser­wuj go zarówno na poziomie myślowym, jak i emocjonalnym. Jakie myśli wytwarza twój umysł w związku z tą sytuacją? Następnie przyjrzyj się towarzyszącej temu emocji, w której przejawia się wywołana myślami reakcja ciała. Poczuj tę emo­cję. Jest przyjemna czy wręcz przeciwnie? Czy zawiera wła­śnie taką energię, jaką chciałbyś w sobie nosić, gdybyś miał wy­bór? I wreszcie – czy masz wybór?

Może ktoś cię, owszem, wykorzystuje, może wykonywa­na czynność rzeczywiście jest nudna, może bliska ci osoba naprawdę zachowuje się w sposób nieuczciwy, irytujący lub nie­świadomy, ale wszystko to nie ma znaczenia. Mniejsza o to, czy twoje myśli i emocje związane z daną sytuacją są uzasadnione, czy nie. Ważne, że stawiasz opór temu, co j e s t. Z obecnej chwili robisz sobie wroga. Sam jesteś sprawcą nieszczęścia, konfliktu między wnętrzem a zewnętrznością. Twoja zgryzota plugawi nic tylko wnętrze twoje i otaczających cię ludzi, lecz także zbiorową psychikę ludzką, której stanowisz nieodłącz­ną część. Zanieczyszczenie kuli ziemskiej jest jedynie zewnętrz­nym odbiciem wewnętrznych skażeń psychicznych: tego, że miliony nieświadomych jednostek nie biorą odpowiedzialności za własną przestrzeń wewnętrzną.

Przestań robić to, co robisz, porozmawiaj z ważną dla cie­bie osobą, wypowiadając wszystko, co czujesz, albo porzuć wreszcie tę negatywną postawę, którą twój umysł dobudował do obecnego układu, chociaż niczemu ona nie służy, a jedynie wzmacnia w tobie fałszywe poczucie ja”. Ważne, żebyś dostrzegł jej daremność. Negatywne podejście nigdy nie jest najlep­szym sposobem radzenia sobie z sytuacją. Wręcz przeciwnie: zazwyczaj przykuwa cię do niej, uniemożliwiając prawdziwą zmianę. Każde działanie, w które człowiek wkłada negatyw­ną energię, zostanie nią zatrute i prędzej czy później znowu wyniknie z niego ból i nieszczęście. Co gorsza, wszystkie ne­gatywne stany wewnętrzne są zaraźliwe: zgryzota rozprzestrze­nia się łatwiej niż choroba somatyczna. Zgodnie z prawem rezonansu uruchamia i zasila utajone w innych ludziach skłonności negatywne, chyba ze ludzie ci są na nią odporni – czyli osiągnęli wysoki poziom świadomości.

Zanieczyszczasz świat czy go uprzątasz? Jesteś odpowie­dzialny za swoją przestrzeń wewnętrzną i nikt cię w dźwiganiu tej odpowiedzialności nie wyręczy; w podobny sposób od­powiadasz za kulę ziemską. Jako wewnątrz, tak i na zewnątrz: jeśli ludzie oczyszczą się ze skażeń wewnętrznych, przestań} też pomnażać zewnętrzne.

 

Jak można porzucić negatywną postawę?

Ot, tak: porzucając ją. W jaki sposób rzucasz rozżarzony węgiel, który trzymasz w dłoni? Albo ciężki, niepotrzebny ba­gaż, który dotąd taszczyłeś? Wystarczy zdać sobie sprawę, że nie chcesz już cierpieć bólu ani dźwigać brzemienia, i po prostu puścić, poniechać.

Głęboką, nieświadomość – czyli ciało bolesne lub inny głę­boki ból, wywołany na przykład utratą kochanej osoby – trzebi zazwyczaj poddać przeistoczeniu poprzez akceptację i skąpać w świetle świadomości, nieustającej uwagi. Natomiast wiele schematów nieświadomości zwykłej możesz po prostu po­rzucić, gdy stwierdzisz, że już ich nie chcesz i nie potrzebujesz – gdy zdasz sobie sprawę, ze wybór należy do ciebie, że nit jesteś tylko wiązką odruchów warunkowych. Zakładamy przy tym, że dotarłeś do potęgi teraźniejszości. Bez niej bowiem rze­czywiście nie masz wyboru.

 

Jeśli pewne emocje określasz mianem negatywnych, czy w umy­śle nie powstaje przez to układ dobra i zła jako biegunowych przeciwieństw, o których wcześniej wspomniałeś?

Nie. Układ biegunowych przeciwieństw powstał na po­przednim etapie, kiedy twój umysł osądził obecną chwilę i uznał, że jest zła; z tego osądu zrodziła się negatywna emocja.

 

Ale jeśli o pewnych emocjach mówisz, że są negatywne, czynie stwierdzasz tym samym, że nie powinno ich być, że nie wolno nam ich odczuwać? Według mnie należy pozwalać sobie na doznawanie wszelkich pojawiających się uczuć, zamiast je piętno­wać i twierdzić, że powinniśmy ich się wystrzegać. To całkiem w porządku, kiedy czujemy urazę; to całkiem w porządku, kie­dy ogarnia nas gniew, złość, zasępienie czy jakiekolwiek inne uczucie; w przeciwnym razie grozi nam tłumienie lub wypiera­nie emocji albo konflikt wewnętrzny. Wszystko jest w porząd­ku takie, jakie jest.

Oczywiście. Gdy jakaś klisza umysłowa, emocja lub reakcja już raz się pojawi, pogódź się z jej istnieniem. Widocznie oka­załeś się nie dość świadomy, żeby zawczasu dokonać w tej sprawie wyboru. Nie osądzam, tylko stwierdzam fakt. Gdybyś miał wybór, albo uświadomił sobie, że go masz, wybrałbyś cier­pienie czy radość, swobodę czy skrępowanie, spokój czy kon­flikt? Czy wybrałbyś myśl albo uczucie, które odcina cię od na­turalnego błogostanu, od wewnętrznej radości życia? Wszelkie takie uczucia określam mianem negatywnych, czyli po prostu złych. Są one złe nie w tym sensie, że jeśli ich doznajesz, to jesteś niegrzeczny, tylko niedobre w całkiem konkretny, nama­calny sposób, tak jak niedobry jest rozstrój żołądka.

Jak to się mogło stać, że ludzie w samym tylko wieku dwu­dziestym zabili ponad sto milionów przedstawicieli własnego gatunku? To po prostu niewyobrażalne, że wzajemnie zadają so­bie taki ogrom bólu. Nie mówiąc już o przemocy umysłowej, emocjonalnej i psychicznej, o torturach, okrucieństwach i be­stialstwach, jakich dzień w dzień dopuszczają się wobec siebie nawzajem i wobec innych istot czujących.

Czy postępują tak, ponieważ mają kontakt ze swoim natu­ralnym stanem, z wewnętrzną radością życia? Oczywiście, że nie. Tylko ktoś, kto trwa w stanie głęboko negatywnym, kto czuje się naprawdę okropnie, zechce stworzyć taką rzeczywi­stość jako zwierciadło własnych uczuć. A teraz tacy właśnie ludzie niszczą przyrodę i całą planetę, która ich żywi. Niewia­rygodne, lecz prawdziwe. Ludzkość to gatunek ciężko chory, dotknięty niebezpiecznym obłędem. Nie wygłaszam tu osądu, tylko stwierdzam fakt. Faktem jednak pozostaje również i to, że pod warstwą obłędu ukryta jest pełna poczytalność. W każ­dej chwili można sięgnąć po uzdrowienie i odkupienie.

Wracając zaś do tego, co powiedziałeś, niewątpliwie prawdą jest, że gdy zaakceptujesz swoją urazę, zasępienie, gniew i tym podobne, nie musisz już być im ślepo posłuszny; maleje też ryzyko, że będziesz przypisywał własne stany innym ludziom. Ale czy się przypadkiem nie oszukujesz? Kiedy ktoś tak jak ty przez dłuższy czas uczy się akceptować rzeczywistość, prę­dzej czy później musi pójść o krok dalej i osiągnąć stan, w któ­rym negatywne emocje już nie powstają. Jeśli nie zrobisz tego kroku, rzekoma akceptacja pozostanie jedynie umysłową etykietką, dzięki której twoje ego będzie mogło nadal delekto­wać się własnym nieszczęściem i utwierdzać w poczuciu od­rębności od innych ludzi, od całego otoczenia – od tego, co dzieje się tu i teraz. Jak wiesz, odrębność jest dla ego podsta­wą poczucia tożsamości. Prawdziwa akceptacja w jednej chwili przeobraziłaby te uczucia. A gdybyś gdzieś głęboko w sobie naprawdę wiedział, że –jak powiadasz – wszystko jest „w po­rządku” (i akurat co do tego masz oczywiście całkowitą rację), to czy w ogóle doznawałbyś negatywnych uczuć? Gdyby nie osądy, gdyby nie opór przed tym, co jest, nigdy by się one nie pojawiły. Hołubisz w głowie przekonanie, że „wszystko jest w porządku”, ale w głębi duszy tak naprawdę w to nie wierzysz, wciąż zatem podlegasz działaniu starych klisz myślowo–emocjonalnych, które skłaniają cię do stawiania oporu. Właśnie dla­tego źle się czujesz.

 

I to też jest w porządku.

 

Bronisz swojego prawa do nieświadomości i cierpienia? Nie martw się, nikt ci go nie odbierze. Ale jeśli zdasz sobie sprawę, że jakieś jedzenie ci szkodzi, czy będziesz dalej się nim żywił, twierdząc z uporem, że choroba też jest porządku?

 

Gdziekolwiek jesteś, bądź tam całym sobą

 

Czy możesz podać więcej przykładów zwykłej nieświado­mości?

Spróbuj zauważyć, czy zdarza ci się narzekać — głośno albo tylko w duchu – na okoliczności, w których się znalazłeś, na to, co robią bądź mówią inni, na otoczenie, sytuację życiową lub nawet na pogodę. Narzekanie zawsze stanowi objaw braku zgody na to, co j e s t. Zawsze też niesie ze sobą nieświadomy ładunek negatywnej energii. Kiedy narzekasz, ustawiasz się w roli ofiary. Gdy natomiast rzeczowo wypowiadasz się w ja­kiejś sprawie, bierzesz ją we własne ręce. Zmień więc sytuację, przechodząc do czynów bądź zabierając głos, jeśli to konieczne lub możliwe; możesz też wyjść z obecnego układu albo go za­akceptować. Każde inne rozwiązanie jest szaleństwem.

Nieświadomość zwykła zawsze w ten czy inny sposób wiąże się z negacją teraźniejszości. Kiedy mówię „teraz”, mam też oczywiście na myśli „tutaj”. Czy więc wzbraniasz się przed swoim tu i teraz? Niektórzy ludzie stale marzą o tym, żeby być gdzie indziej. Ich „teraz” nigdy im nie wystarcza. Przyjrzyj się sobie i zobacz, czy z tobą też tak sprawy się mają. Gdzie­kolwiek jesteś, bądź tam bez reszty. Jeśli twoje tu i teraz wyda­je ci się nieznośne i cię unieszczęśliwia, masz do wyboru trzy wyjścia: wycofaj się z sytuacji, zmień ją albo całkowicie się z nią pogódź. Jeśli chcesz wziąć odpowiedzialność za własne życie, musisz wybrać któreś z tych trzech rozwiązań, i to nie­zwłocznie. A potem zaakceptuj skutki tej decyzji. I tylko żad­nych wymówek. Nic negatywnego. Żadnych psychicznych wycieków. Dbaj o czystość swojej przestrzeni wewnętrznej.

Jeśli podejmujesz jakiekolwiek działania, żeby wycofać się z obecnej sytuacji albo ją zmienić, w miarę możności wy–zbądź się najpierw wszystkich negatywnych pobudek. Kiedy to, co w danej chwili trzeba zrobić, podpowiada ci intuicja, wy­nik okazuje się lepszy, niż gdybyś miał negatywną motywację.

Czasem lepiej jest zrobić byle co niż nic, zwłaszcza gdy od dawna tkwisz w jakimś nieszczęśliwym układzie. Nawet jeśli popełnisz błąd, czegoś przynajmniej się nauczysz, czyli w sumie nie będzie to taka znowu pomyłka. Gdy natomiast dalej będziesz tkwił w tej samej sytuacji, nie nauczysz się ni­czego. Czy to lęk powstrzymuje cię od działania? Przyznaj się więc przed samym sobą do lęku, obserwuj go, poświęć mu uwagę, bądź mu w pełni przytomnym towarzyszem. W ten spo­sób przerwiesz łączność między lękiem a swoim myśleniem. Nie pozwól, żeby lęk zawładnął twoim umy­słem. Posłuż się potęgą teraźniejszości, jej bowiem lęk nie sprosta.

Jeśli naprawdę nie jesteś w stanie nic zrobić, żeby zmienić swoje tu i teraz, a zarazem nie możesz wycofać się z bieżącej sytuacji, całkowicie ją zaakceptuj, rezygnując z wszelkiego opo­ru wewnętrznego. Fałszywe, nieszczęśliwe ,Ja”, które uwiel­bia pławić się we własnej niedoli, rozżaleniu bądź litości nad sobą, nie zdoła wtedy przetrwać. Na tym właśnie polega pod­danie się. Nie jest oznaką słabości, lecz niesie z sobą wielką siłę. Tylko ktoś, kto się poddał, ma duchową moc. Kiedy się poddasz, uwolnisz się wewnętrznie od sytuacji. Może się wów­czas okazać, że zmieni się ona bez żadnego twojego udziału. A zresztą tak czy owak będziesz już wtedy wolny.

A może jest coś, co „powinieneś” robić, ale nie robisz? Jeśli tak, rusz się i zrób to teraz. Albo bez zastrzeżeń zaakceptuj swoją teraźniejszą bezczynność, gnuśność, bierność, jeśli ją właśnie wybrałeś. Pogrąż się w niej bez reszty. Ciesz się nią. Bądź tak leniwy i bierny, jak tylko zdołasz. Jeśli wejdziesz w ten stan całkowicie i świadomie, wkrótce z niego wyjdziesz. Albo i nie. Tak czy owak obejdzie się bez konfliktu wewnętrznego, oporu czy jakichkolwiek negatywnych zjawisk.

Żyjesz w stresie? Tak jesteś pochłonięty podróżą w przy­szłość, że teraźniejszości wyznaczasz jedynie rolę pojazdu, który ma cię tam zawieźć? Stres powstaje, kiedy jesteś „tu”, ale wolałbyś być „tam”, lub będąc w teraźniejszości, chcesz prze­nieść się w przyszłość. Stąd rozdarcie wewnętrzne. Stwarzanie takiego rozdarcia i życie z nim to po prostu obłęd. I mimo że wszyscy inni ludzie postępują identycznie, nie sposób uznać tego obłędu za stan choćby częściowej poczytalności. W razie potrzeby możesz szybko się ruszać, szybko pracować, a nawet biegać, nie robiąc wycieczek w przyszłość ani nie wzbraniając się przed teraźniejszością. A kiedy się ruszasz, pracujesz, bie­gasz – rób to całym sobą. Ciesz się strumieniem energii, jej natężeniem w obecnej chwili. Nie przytłacza cię już stres, nie dręczy rozdarcie. Jest tylko ruch, bieg, praca – i płynąca z nich radość. Możesz też rzucić to wszystko i usiąść na ławce w par­ku. Ale obserwuj przy tym umysł. Może on powiedzieć: „Nie siedź tak, weź się do roboty. Marnujesz czas”. Miej go na oku. Uśmiechnij się do niego.

Czy przeszłość mocno cię pochłania? Często o niej mówisz i myślisz, dobrze lub źle? O swoich wspaniałych osiągnięciach, przygodach i doświadczeniach, albo o tym, jak los cię skrzyw­dził, o wszystkich okropnościach, które ci wyrządzono, a może o czymś, co sam komuś zrobiłeś? Czy z twoich procesów my­ślowych rodzi się poczucie winy, duma, niechęć, gniew, rozżale­nie bądź litość nad sobą? Jeśli tak, to nie tylko utwierdzasz się w fałszywym poczuciu ,ja”, lecz zarazem przyspieszasz starze­nie się własnego ciała, gromadząc w psychice spiętrzoną prze­szłość. Aby sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest, przyjrzyj się tym osobom ze swojego otoczenia, które kurczowo czepiają się przeszłości.

Niech przeszłość z chwili na chwilę w tobie umiera. Nie potrzebujesz jej. Odwołuj się do niej wyłącznie wtedy, gdy jest bezwzględnie aktualna z punktu widzenia teraźniejszo­ści. Poczuj moc bieżącej chwili i pełnię Istnienia. Poczuj własną obecność.

Niepokoisz się? Często myślisz o tym, co będzie, jeśli...? Znaczy to, że utożsamiasz się z własnym umysłem, który wy­biega ku urojonym przyszłym sytuacjom, stąd zaś bierze się lęk. Przyszłej sytuacji nie sposób sprostać, bo ona najzwyczaj­niej w świecie nie istnieje. Jest tylko stworzonym przez umysł widmem. Możesz przerwać to szaleństwo, które niszczy ci zdro­wie i pomału cię zabija. Zauważ tylko obecną chwilę. Uświa­dom sobie, że oddychasz. Poczuj przepływ powietrza przez ciało. Poczuj wewnętrzne pole energii. W prawdziwym życiu – rozumianym jako przeciwieństwo urojeń, umysłowych projekcji – nigdy z niczym oprócz tej chwili nie będziesz musiał się uporać ani sobie poradzić. Zastanów się, jaki „pro­blem” masz właśnie teraz – nie za rok, nie jutro ani za pięć minut. Czego brakuje obecnej chwili? Teraźniejszości zawsze sprostasz, ale nigdy nie zdołasz sprostać przyszłości – i zresztą wcale nie musisz. Odpowiedź, siła, właściwe posunięcie czy rozwiązanie pojawi się, kiedy zajdzie potrzeba – nie wcześniej i nie później.

„Kiedyś wreszcie mi się uda”. Czy cel tak bardzo przykuwa twoją uwagę, że obecna chwila staje się jedynie narzędziem? Czy dążenie pozbawia cię radości działania? Czy czekasz na ten mo­ment, kiedy nareszcie zaczniesz żyć? Jeśli wyrobisz sobie taki nawyk myślowy, teraźniejszość nigdy ci nie dogodzi, choćbyś nie wiedzieć ile osiągnął czy dokonał, bo przyszłość zawsze wyda się lepsza. Jest to niezawodna recepta na wieczne niezadowole­nie i rozgoryczenie, prawda?

Czy z reguły na coś czekasz? Jak wielką część życia spę­dzasz na czekaniu? Istnieje czekanie krótkofalowe – w kolejce na poczcie, w ulicznym korku, na lotnisku, na umówione spo­tkanie, na koniec pracy itp. Z czekaniem długofalowym mamy do czynienia, gdy ktoś czeka, aż zacznie się urlop, aż dostanie lepszą posadę, aż dzieci dorosną, aż wejdzie z kimś w naprawdę istotny związek, odniesie sukces, zarobi pieniądze, zostanie ważną osobistością, osiągnie oświecenie. Niektórzy ludzie przez całe życie czekają, kiedy wreszcie zaczną żyć.

Czekanie to stan umysłu, polegający na tym, że pragniesz przyszłości, odtrącając teraźniejszość. Odtrącasz to, co masz, pragniesz zaś tego, czego nie masz. Ilekroć na coś czekasz, bez­wiednie wywołujesz konflikt wewnętrzny między swoim tu i teraz, w którym wolałbyś nie być, a czysto projekcyjną przy­szłością, w której być chciałbyś. Twoje życie mocno na tym traci, ponieważ teraźniejszość w ten sposób ci się wymyka.

Nic w tym złego, że usiłujesz poprawić swoją sytuację życiową. To całkiem wykonalne, ale swojego życia poprawić nie możesz. Życie jest czymś pierwotnym – twoim najgłębszym, wewnętrznym Istnieniem. Już teraz jest pełne, całe, doskonałe. Sytuacja życiowa składa się natomiast z okoliczności zewnętrz­nych i z twoich doświadczeń. Nic w tym złego, że wytyczasz sobie cele i do nich dążysz. Błąd popełniasz dopiero wtedy, gdy dążenia te zastępują ci bezpośrednie odczuwanie życia, Ist­nienia, do niego możesz bowiem dotrzeć wyłącznie poprzez teraźniejszość. Jesteś wtedy jak architekt, który nie zwraca uwagi na fundamenty budowli, poświęca natomiast mnóstwo czasu górnym kondygnacjom.

I tak na przykład wiele osób czeka, aż im się powiedzie. Ale powodzenie nie może zdarzyć się w przyszłości. Kiedy szanu­jesz, dostrzegasz i całkowicie akceptujesz swoją teraźniejszą rze­czywistość (to, gdzie jesteś, kim jesteś i co w danej chwili ro­bisz), gdy z pełną zgodą przyjmujesz to, co masz, jesteś też wdzięczny za to, co masz, za to, co j e s t, za Istnienie. O kimś, kto odczuwa wdzięczność za obecną chwilę i za pełnię życia teraz, można powiedzieć, że mu się naprawdę powiodło. Takiego powodzenia nie da się osiągnąć w przyszłości. Z cza­sem samo zaczynu na rozmaite sposoby przejawiać się w two­im życiu.

Jeśli nie zadowala cię obecny stan posiadania albo jesteś wręcz rozgoryczony czy rozzłoszczony tym, że akurat teraz cierpisz niedostatek, może cię to zmobilizować do zdobycia wielkich bogactw, ale choćbyś nawet w końcu został milione­rem, wciąż będzie cię dręczył wewnętrzny niedosyt i w głębi duszy nie przestanie ci doskwierać poczucie niespełnienia. Za pieniądze możesz sobie zafundować wiele interesujących do­znań, będą one jednak kolejno przemijać i zawsze pozostanie ci po nich wrażenie pustki i pragnienie coraz to nowych przyjem­ności fizycznych i psychicznych. Nie rozgościsz się w Istnieniu, nie zakosztujesz więc pełni życia tu i teraz, w której zawiera się jedyne prawdziwe powodzenie.

Porzuć zatem czekanie jako stan umysłu. Ilekroć złapiesz się na tym, że siłą bezwładu znów zaczynasz czekać... otrząśnij się. Wróć do teraźniejszości. Po prostu bądź i ciesz się własnym istnieniem. Kiedy jesteś obecny, nigdy na nic czekać nie musisz. Gdy więc następnym razem ktoś powie: „Przepraszam, że ka­załem ci czekać”, możesz go uspokoić, mówiąc: „Nie ma spra­wy, wcale nie czekałem. Ot, stałem tu sobie i było mi miło: cie­szyłem się sobą”.

Jest to tylko kilka przykładów nawykowych strategii, za pomocą których umysł wzbrania się przed teraźniejszością. Wyrastają one z nieświadomości zwykłej. Łatwo je przeoczyć, tak bardzo są związane z normalnym życiem: gdzieś w jego tle tworzą szum wiecznego niezadowolenia. Im pilniej jednak będziesz się uczył obserwować swój wewnętrzny stan myślowo–emocjonalny, tym łatwiej zauważysz chwile, gdy wpadasz w pułapki przeszłości i przyszłości – czyli tracisz świa­domość – a wtedy za każdym razem ze snu o czasie zbudzisz się prosto w teraźniejszość. Ale uważaj: fałszywe, nieszczęśli­we ,Ja”, zbudowane na utożsamieniu z umysłem, żywi się cza­sem. Wie, że obecna chwila to dla niego wyrok śmierci, widzi w niej więc straszliwe zagrożenie. Zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby cię wyrwać z teraźniejszości. Będzie się starało na­dal cię więzić w pułapce czasu.

 

Wewnętrzny cel drogi życiowej

 

Dostrzegam prawdziwość tego, co mówisz, ale nadal uważam, że na drodze życia potrzebny nam jest cel, bo gdy go brakuje, tylko bezwolnie dryfujemy. Z istnieniem celu wiąże się przy­szłość, prawda? Jak to pogodzić z życiem w teraźniejszości?

Kiedy człowiek wie, dokąd zmierza, a przynajmniej ma ogól­ne poczucie kierunku, na pewno lepiej mu się podróżuje, ale pamiętaj, że z całej podróży prawdziwy w sumie jest tylko krok, który stawiasz w danej chwili. Nic oprócz niego nie istnieje.

Na drodze życia masz dwojaki cel: zewnętrzny i wewnętrz­ny. Tym pierwszym jest dotarcie do wytyczonego punktu, speł­nienie zamierzeń, osiągnięcie tego czy tamtego, i wszystkie te działania oczywiście zakładają istnienie przyszłości. Ale jeśli adres, ku któremu zdążasz, albo zaplanowane na przyszłość kroki tak bardzo pochłaniają twoją uwagę, że stają się waż­niejsze niż krok stawiany w danej chwili, to zupełnie tracisz z oczu wewnętrzny cel podróży, bynajmniej nie związany z tym, dokąd zmierzasz i co robisz, lecz wyłącznie prawdziwość z jakością twoich poczynań. Wewnętrzny cel nie ma nic wspólnego z przyszłością, a jedynie ze stanem twojej świadomości w obecnej chwili. Cel zewnętrzny jest elementem poziomego wymiaru przestrzeni i czasu, natomiast dążenie do celu wewnętrznego wiąże się z pogłębieniem twojego Istnienia w pionowym wy­miarze bezczasowego Teraz. Podróż zewnętrzna może się składać z tysiąca kroków, ale w wewnętrznej jest tylko jeden: ten, który właśnie teraz stawiasz. W miarę, jak uświadamiasz go sobie coraz głębiej, dostrzegasz również i to, że są w nim zawarte wszystkie pozostałe kroki oraz punkt przeznaczenia. Ten jeden krok staje się wtedy ucieleśnieniem doskonałości, pięknym i szlachetnym aktem. Natychmiast wprowadza cię w Istnienie, ono zaś rozświetla go swoim blaskiem. To właśnie jest cel, a zarazem spełnienie twojej wewnętrznej misji – wę­drówki w głąb siebie.

Czy osiągnięcie zewnętrznego celu ma jakiekolwiek znaczenie? Czy doczesny sukces lub porażka sprawia istotną różnicę?

Nie przestanie ci to sprawiać różnicy, dopóki nie osiągniesz celu wewnętrznego. Potem dążenia zewnętrzne staną się jedy­nie grą, którą będziesz mógł dalej prowadzić dla samej przy­jemności. Można też doznać całkowitej klęski w podróży ze­wnętrznej, a w wewnętrznej odnieść pełny sukces. Lub na odwrót – co zresztą częściej się zdarza: zewnętrznemu bo­gactwu towarzyszy wewnętrzna nędza, czyli – wedle słów Je­zusa – człowiek „zyskuje świat cały, a traci duszę”. Oczywiście tak naprawdę każde zewnętrzne dążenie jest prędzej czy później skazane na porażkę – z tej prostej przyczyny, że rządzi nim prawo nietrwałości wszechrzeczy. Im wcześniej sobie uświadomisz, że zewnętrzne dążenia nie mogą ci dać trwałej satysfakcji, tym lepiej. Kiedy dostrzegasz ograniczenia, jakim podlega twoja podróż zewnętrzna, wyzbywasz się nierealistycz­nych oczekiwań, że cię ona uszczęśliwi, i podporządkowujesz ją wewnętrznej pielgrzymce.

 

Przeszłość nie wytrzyma konfrontacji z twoją obecnością

 

Wspomniałeś, że niepotrzebne myślenie lub mówienie o prze­szłości to przykład uników, jakie robimy przed teraźniejszo­ścią. Ale czy prócz tego poziomu przeszłości, który pamiętamy i z którym być może się utożsamiamy, nie istnieje też inny jej poziom, tkwiący w nas znacznie głębiej? Mam tu na myśli prze­szłość nieuświadomioną, która warunkuje bieg naszego życia, zwłaszcza poprzez doświadczenia z wczesnego dzieciństwa, a może nawet z poprzednich wcieleń. Są też uwarunkowania kulturowe, związane z miejscem na ziemi, w którym żyjemy, i z epoką historyczną. Wszystkie te czynniki określają nasze wi­dzenie świata, sposób reagowania i myślenia, rodzaj związków z ludźmi i w ogóle to, jak żyjemy. Nie mamy przecież szans ani sobie tego wszystkiego uświadomić, ani się pozbyć. Ile czasu by na to trzeba? A choćbyśmy nawet zdołali tego dopiąć, co by nam zostało?

Co pozostaje, kiedy rozwiewa się iluzja?

Nie ma żadnej potrzeby, żebyś badał przeszłość, którą nieświadomie w sobie nosisz. Wystarczy, że przejawia się ona w postaci myśli, emocji, pragnień, reakcji czy przytrafiających ci się zdarzeń zewnętrznych. Całą potrzebną ci wiedzę na jej temat i tak wydobędą trudne sytuacje, które napotykasz tu i te­raz. Jeśli zaczniesz grzebać w przeszłości, stanie się ona bez­denną otchłanią, niewyczerpanym złożem. Być może wydaje ci się, że potrzebujesz więcej czasu, aby zrozumieć przeszłość lub się od niej uwolnić – innymi słowy, że przyszłość kiedyś w końcu uwolni cię od przeszłości. Otóż jest to złudzenie. Od przeszłości może cię bowiem uwolnić jedynie teraźniejszość. Nie uwolnisz się od czasu, mnożąc czas. Zwróć się ku potędze teraźniejszości. Ona jest kluczem.

Co to takiego, potęga teraźniejszości?

Jest to po prostu potęga twojej własnej obecności — twojej świadomości, wyzwolonej spod władzy form myślowych.

Rozpraw się więc z przeszłością na poziomie teraźniej­szości. Im większą uwagą zaszczycasz przeszłość, tym więcej dodajesz jej energii i tym bardziej rośnie ryzyko, że zbudujesz sobie z niej ,ja”. Nie zrozum mnie źle: skupiona uwaga ma za­sadnicze znaczenie, ale nie darz nią przeszłości jako takiej. Zaj­mij się teraźniejszością – swoim dzisiejszym postępowaniem, dzisiejszymi reakcjami, nastrojami, myślami, emocjami, lękami i pragnieniami. To one są zawartą w tobie przeszłością. Kie­dy potrafisz być dość przytomny, żeby je wszystkie obserwo­wać – nie krytycznie ani analitycznie, lecz bezstronnie – znaczy to, że rozprawiasz się z przeszłością i rozpuszczasz ją mocą swojej obecności. Nie zdołasz odnaleźć siebie, zgłębiając prze­szłość. Uda ci się to, gdy zapuścisz się w teraźniejszość.

 

Ale czy zrozumienie przeszłości nie jest pożyteczne? Dzięki niemu możemy przecież zrozumieć, dlaczego robimy pewne rzeczy, dlaczego tak a nie inaczej reagujemy, czemu bezwiednie stwarzamy nasz swoisty rodzaj dramatu, powtarzamy raz po raz te same schematy w związkach z ludźmi itp.

Gdy będziesz sobie stopniowo uświadamiał swoją teraź­niejszą rzeczywistość, możesz zacząć doznawać nagłych olśnień: zobaczysz wtedy, czemu podlegasz takim a nie innym uwarun­kowaniom; czemu na przykład twoje związki osobiste prze­biegają według pewnych stałych wzorów; możesz też przy­pomnieć sobie dawne zdarzenia albo ujrzeć je wyraźniej niż przedtem. No i dobrze; wszystko to może być nawet z pożyt­kiem dla ciebie, ale nie ma zasadniczego znaczenia. Najważniej­sza jest twoja świadoma obecność. To właśnie ona rozpuszcza przeszłość i wywołuje przemianę. Nie staraj się więc zrozu­mieć przeszłości, lecz bądź jak najbardziej obecny. Przeszłość nie ostanie się wobec twojej obecności. Może trwać jedynie pod twoją nieobecność.
Rozdział piąty

 

OBECNOŚĆ

 

Jest czym innym, niż myślisz

 

Wciąż powtarzasz, że obecność jest kluczem. Ma poziomie in­telektualnym chyba to rozumiem, ale nie wiem, czy kiedykol­wiek naprawdę doznałem tego stanu. Zastanawiam się, czy jest on taki, jakim go sobie wyobrażam, czy też jest czymś zupełnie innym.

Jest czym innym, niż myślisz! Obecność wymyka się my­śleniu, a umysł nigdy jej nie zrozumie. Zrozumieć ją to b y ć obecnym.

Przeprowadź drobny eksperyment. Zamknij oczy i powiedz sobie: „Ciekawe, jaka myśl pierwsza mi się nasunie”. A potem czekaj na nią z wytężoną czujnością, jak kot przy mysiej dziu­rze. Jaka myśl wyskoczy z dziury? Spróbuj.

No i co?

 

Długo musiałem czekać, zanim pojawiła się jakakolwiek myśl.

No właśnie. Dopóki pozostajesz w stanie intensywnej obecności, myśli ci się nie narzucają. Trwasz w bezruchu, a za­razem jesteś bardzo czujny. Lecz gdy tylko twoja świadoma uwaga spada poniżej pewnego poziomu, natychmiast wdziera się myśl. Powraca umysłowy zgiełk. Wytrącony z bezruchu, znowu lądujesz w czasie.

Chcąc sprawdzić poziom przytomności swoich uczniów, niektórzy mistrzowie buddyzmu zeń mieli zwyczaj podkradać się do nich od tyłu i znienacka uderzać ich kijem. To dopiero musiał być szok! Jeśli uczeń był w pełni obecny i czujny, jeśli „miał biodra przepasane i świecę zapaloną” (jest to jedna z me­tafor, za pomocą których Jezus opisuje stan obecności tu i te­raz), w porę zauważał, że mistrz zachodzi go od tyłu, i powstrzy­mywał nauczyciela albo ustępował mu z drogi. Jeśli natomiast dostawał kijem, znaczyło to, że był pogrążony w myślach, czyli nieobecny, nieświadomy.

Aby na co dzień pozostać obecnym, dobrze jest głęboko zakorzenić się w sobie; w przeciwnym razie umysł swoim ogromnym impetem porwie cię jak rozszalała rzeka.

 

Co to znaczy „zakorzenić się w sobie”?

Naprawdę mieszkać we własnym ciele. Zawsze tkwić przy­najmniej cząstką uwagi w jego wewnętrznym polu energetycz­nym. Innymi słowy, czuć ciało od wewnątrz. Dzięki świadomo­ści ciała pozostajesz obecny. To ona jest kotwicą, która trzyma cię w teraźniejszości (zob. rozdział 6).

 

Ezoteryczny sens „czekania”

 

Stan obecności można poniekąd przyrównać do czekania. Jezus w niektórych przypowieściach mówi o czekaniu, po­sługując się nim jako analogią. Nie chodzi mu jednak o zwykłe czekanie, znudzone lub zniecierpliwione, ono bowiem stanowi zaprzeczenie teraźniejszości: czekający skupia się na jakimś punkcie w przyszłości, a teraźniejszość jest dlań wyłącznie przeszkodą na drodze do upragnionego celu. Jezus mówi o cze­kaniu jakościowo odmiennym, wymagającym niezachwianej baczności: w każdej chwili coś może się wydarzyć i jeśli nie je­steś całkowicie przebudzony, całkowicie nieruchomy, prze­oczysz to zdarzenie. W stanie tym uwagę twoją bez reszty pochłania teraźniejszość, nie pozostawiając miejsca na marze­nia, myśli, wspominki i spodziewania: ani odrobiny napięcia czy lęku – tylko baczna obecność. Jesteś obecny całym swoim Ist­nieniem, każdą komórką ciała. Twoje Ja”, które ma przeszłość i przyszłość, twoja – by tak rzec – osobowość – prawie zupełnie znika. Nie tracisz jednak niczego wartościowego. W istocie nadal jesteś sobą. Tak naprawdę jesteś sobą bardziej niż kiedy­kolwiek – a raczej dopiero teraz jesteś sobą w sposób cał­kiem autentyczny.

„Bądź jak sługa, czekający, aż wróci jego pan” – mówi Jezus. Służący nie wie, o której godzinie pan wróci do domu. Czuwa więc, baczny, gotowy, nieruchomy, żeby nie przeoczyć powro­tu pana. W innej przypowieści Jezus wspomina o pięciu głupich (nieświadomych) pannach, które mają za mało oliwy (świado­mości), żeby podtrzymać ogień w swoich lampach (wytrwać w stanie obecności), toteż nie są gotowe na spotkanie oblu­bieńca (teraźniejszości) i nie dostają się na ucztę weselną (nie doznają oświecenia). Tym pięciu pannom przeciwstawia pięć panien mądrych, którym oliwy (świadomości) nie brakuje.

Znaczenie tych przypowieści umknęło nawet ewangeli­stom, toteż pierwsze błędy interpretacyjne i zniekształcenia wkradły się już w pierwszej fazie zapisywania słów Jezusa. W miarę nawarstwiania się błędnych wykładni prawdziwy sens zupełnie się zatracił. W przypowieściach tych mówi się nie

0 końcu świata, lecz o końcu czasu psychicznego. Ich tematem jest wzniesienie się ponad egotyczny umysł oraz szansa trwałej

1 radykalnej zmiany stanu świadomości.

 

Piękno powstaje w twojej niewzruszonej obecności

 

Stanu, który właśnie opisałeś, doznaję czasem przez chwilę, kiedy jestem sam albo obcuję z przyrodą.

Owszem. Mistrzowie buddyzmu zen określają tego rodza­ju przebłysk intuicji, gdy miejsce umysłu zajmuje całkowita obecność, mianem satori. Nie jest to wprawdzie trwała prze­miana, należy jednak być wdzięcznym za takie chwile, dają one bowiem człowiekowi przedsmak oświecenia. Niewykluczone, że nieraz już miewałeś podobne doznania, ale nie ogarniałeś ich natury i doniosłości. Aby uświadomić sobie piękno, maje­stat, świętość przyrody, trzeba być obecnym. Czy patrzyłeś kie­dyś bezchmurną nocą w bezkres nieba, czy odbierał ci mowę jego absolutny bezruch i niepojęty ogrom? Czy słuchałeś, czy naprawdę wsłuchałeś się w szmer górskiego strumienia? Albo w śpiew kosa w cichy letni wieczór? Zęby coś takiego dotarło do świadomości, umysł musi znieruchomieć. Musisz na chwilę odłożyć osobisty bagaż przeszłych i przyszłych problemów, a także całą swoją wiedzę; w przeciwnym razie będziesz pa­trzył, nie widząc, i słuchał, nie słysząc. Niezbędna jest twoja całkowita obecność.

W zjawiskach tych kryje się coś więcej niż piękno zewnętrz­nych form: coś nienazwanego, niewysłowionego, jakaś głębo­ka, wewnętrzna, święta esencja. Wszelkie przejawy piękna są nią prześwietlone. Objawia ci się ona tylko wtedy, kiedy jesteś obecny. Czy to możliwe, że ta bezimienna esencja i twoja obec­ność są jednym i tym samym? Czy istniałaby, gdybyś nie był obecny? Głęboko w nią wniknij. Sam się przekonaj.

Kiedy zdarzały ci się te chwile obecności, pewnie sobie nie uświadamiałeś, że na chwilę wkraczasz w sferę bezumysłu. Powodem twojej nieświadomości było to, że po krótkiej pauzie znowu wdzierały się myśli. Lecz nawet jeśli satori trwało tylko kilka sekund, aby zaraz ustąpić pod naporem umysłu, niemniej pojawiało się; gdyby nie ono, nie odczułbyś piękna. Umysł nie potrafi go bowiem ani dostrzec, ani stworzyć. To piękno, ta świętość odsłaniała się przed tobą zaledwie na tych kilka sekund, kiedy byłeś w pełni obecny. Ponieważ pauza była krótka, a tobie brakowało czujności i refleksu, zapewne nie zauważyłeś istot­nej różnicy między samym doznaniem – niezakłócaną myśla­mi świadomością piękna – a nazywaniem go i interpretowaniem w myślach: pauza trwała tak krótko, że wszystko zlewało się w jeden proces. Prawda jest jednak taka, że gdy tylko wdarła się myśl, po pięknie zostało ci jedynie wspomnienie.

Im dłużej trwa pauza między doznaniem a myślą, tym głęb­sze staje się twoje człowieczeństwo: innymi słowy, tym większą osiągasz świadomość.

Wielu ludzi tak więżą ich własne umysły, że piękno przyro­dy właściwie dla nich nie istnieje. Zdarza, im się, owszem, po­wiedzieć: „Jaki piękny kwiat”, ale to tylko mechaniczny odruch, mentalna etykietka. Skoro nie trwają w bezruchu, skoro nie są obecni, tak naprawdę nie widzą kwiatu, nie czują jego istoty, świętości – tak jak i siebie nie znają, nieczuli na własną istotę i świętość.

Ponieważ żyjemy w kulturze bez reszty zdominowanej przez umysł, prawie cała nasza sztuka, architektura, muzyka i literatura — z bardzo nielicznymi wyjątkami – wyprana jest z piękna i z wewnętrznej esencji. Dzieje się tak dlatego, że sami twórcy ani na chwilę nie potrafią wyzwolić się spod władzy umy­słu. Nigdy więc nie docierają do tego miejsca we własnym wnę­trzu, z którego płynie wszelka prawdziwa twórczość i piękno. Umysł pozostawiony sam sobie płodzi potwory – nie tylko z rodzaju tych, które potem trafiają do galerii sztuki. Wystarczy spojrzeć na nasze miejskie krajobrazy i wysypiska przemysło­we. Żadna, inna cywilizacja nie stworzyła aż tyle brzydoty.

 

Urzeczywistnienie czystej świadomości

 

Czy obecność jest tym samym, co Istnienie?

Kiedy zyskujesz świadomość Istnienia, tak naprawdę to Ist­nienie zyskuje samoświadomość, wtedy zaś pojawia się obec­ność. A ponieważ Istnienie, świadomość i życie to synonimy, możemy powiedzieć, że obecność jest stanem, w którym świa­domość uświadamia sobie samą siebie, lub też życie zyskuje sa­moświadomość. Ale nie przywiązuj się do słów i nie staraj się tego zrozumieć. Żadne rozumienie nie jest potrzebne, żebyś stał się obecny.

 

Owszem, rozumiem, co przed chwilą powiedziałeś, ale z two­ich słów tak jakby wynikało, że Istnienie – najwyższa, transcen­dentalna rzeczywistość –pozostaje niepełne i jest dopiero w trak­cie rozwoju. Czy Bóg potrzebuje czasu, żeby zrobić postępy?

Rzeczywiście, ale wydaje się tak tylko wtedy, gdy patrzy­my z wąskiego punktu widzenia, właściwego wszechświa­towi przejawionemu. Bóg oświadcza w Biblii: „Jam jest Alfa i Omega, jam jest Ten, kto żyje”. W niepodlegających czasowi rejonach, w których przebywa Bóg – są zaś one zarazem twoim domem – początek i koniec, Alfa i Omega stanowią jedność, a esencja wszystkiego, co kiedykolwiek istniało i kie­dykolwiek zaistnieje, jest wiecznie obecna w nieprzejawionym stanie jedni i doskonałości, wykraczającym poza wszyst­ko, co umysł ludzki potrafi ogarnąć wyobraźnią i zrozumieniem. Lecz w naszym świecie pozornie odrębnych form „doskonałość nie poddana czasowi” to pojęcie, które nie mieści się w głowie. Tutaj nawet świadomość – światło bijące z wiekuistego Źródła – pozornie podlega procesom rozwojowym, ale jest to tylko złudzenie, wynikłe z ograniczeń naszego postrzegania. W wy­miarze absolutnym nic podobnego nie ma miejsca. Chcę jed­nak dodać coś jeszcze na temat ewolucji świadomości w tym świecie.

We wszystkim, co j e s t, zawiera się Istnienie, boska isto­ta, pewien stopień świadomości. Minimalną świadomość ma nawet kamień; bez niej nie istniałby, a jego atomy i cząsteczki uległyby rozproszeniu. Wszystko żyje. Słońce, ziemia, rośliny, zwierzęta, ludzie – we wszystkich tych formach przejawia się wyższego lub niższego rzędu świadomość.

Świat powstaje, kiedy świadomość przybiera kształty i for­my – zarówno myślowe, jak i materialne. Spójrz, ile milionów form ma życie na samej tylko kuli ziemskiej. Roi się od nich w morzu, na lądzie, w powietrzu, a każda powielona jest w mi­lionach okazów. Czemu to wszystko służy? Czy ktoś albo coś prowadzi grę, igra formami? Pytanie to zadawali sobie staro­żytni hinduscy wizjonerzy. Widzieli oni świat pod postacią l i l a, boskiej gry. Poszczególne formy życia najwyraźniej zna­czą w tej grze niewiele. Większość morskich organizmów przy­chodzi na świat, aby zginąć w ciągu pierwszych kilku minut. Forma zwana człowiekiem też dość szybko obraca się w pył, a kiedy już się rozsypie, jest tak, jakby nigdy jej nie było. Czy to tragiczne, a może okrutne? Owszem, ale tragizm i okrucień­stwo pojawia się tylko wtedy, gdy dla każdej formy stwarzasz odrębną tożsamość, gdy zapominasz, że zawarta w tej formie świadomość jest boską esencją, ucieleśniającą się poprzez for­mę. Ale zanim naprawdę się tego dowiesz, musisz pozwolić, żeby tkwiąca w tobie samym boska esencja ziściła się w postaci czystej świadomości. Jeśli w akwarium wykluje ci się rybka, a ty nadasz jej imię John”, wypiszesz akt urodzenia, opowiesz jej, jakich miała przodków, a po dwóch minutach pożre ją inna ryba, będzie to tragedia. Ale tragizm bierze się tylko stąd, że stworzyłeś pro­jekcję, powołując do życia odrębne jestestwo tam, gdzie żadne­go odrębnego jestestwa nie było. Chwyciłeś cząstkę dynamicz­nego procesu, molekularnego tańca, i ulepiłeś z niej osobny byt.

Świadomość przywdziewa kostiumy form, te zaś tak się w końcu komplikują, że zupełnie w nich się ona zatraca. U współ­czesnych ludzi nastąpiło całkowite utożsamienie świadomości z jej kostiumem. Zna ona siebie wyłącznie jako formę, żyje więc w ciągłym lęku przed unicestwieniem, które zagraża jej fizycz­nej lub psychicznej postaci. Jest to robota egotycznego umy­słu, a zarazem źródło poważnych zaburzeń. Na którymś etapie ewolucji coś najwidoczniej mocno się popsuło. Ale nawet i to jest częścią l i I a, boskiej gry. Prędzej czy później pod wpły­wem cierpienia, spowodowanego tymi pozornymi zaburzenia­mi, świadomość musi się wyrzec utożsamienia z formą i zbu­dzić ze snu o formie: odzyskuje wtedy samoświadomość, i to znacznie głębszą niż pierwotnie utracona.

Jezus objaśnia ten proces w przypowieści o synu marno­trawnym, który porzuca rodzinny dom, trwoni majątek i stacza się w nędzę, aż w końcu cierpienie zapędza go z powrotem do domu. Kiedy syn wraca, ojciec kocha go jeszcze bardziej. Syn jest taki, jak dawniej, a zarazem inny, ponie­waż odkrył tymczasem głębszy wymiar. Przypowieść ta sta­nowi opis podróży, która od doskonałości nieświadomej wie­dzie poprzez pozorną niedoskonałość i „zło” ku doskonałości świadomej.

Czy widzisz już teraz głębszy i szerszy sens tego, żeby stać się obecnym i obserwować własny umysł? Kiedy go bowiem obserwujesz, wycofujesz ze sfery mentalnych form swoją świadomość, która będzie odtąd – nazwijmy to tak – obserwatorem lub świadkiem. Dzięki temu obserwator – czysta, wyzwolona z form świadomość – rośnie w siłę, natomiast twory umysłu słabną. Gdy mówimy o obserwowaniu umysłu, nadajemy wy­miar osobisty zjawisku, które tak naprawdę ma kosmiczne znaczenie: oto za twoim pośrednictwem świadomość budzi się ze snu o utożsamieniu z formą i wycofuje ze sfery upostaciowionej. Jest to zapowiedź, a właściwie już początek zdarze­nia, które według czasu kalendarzowego nastąpi zapewne do­piero w dalekiej przyszłości. Zdarzenie to zwykło się określać mianem... końca świata.

Kiedy świadomość uwalnia się od utożsamienia z formami fizycznymi i mentalnymi, staje się świadomością czystą czy też oświeconą, czyli obecnością. Przydarzyło się to już paru oso­bom i wedle wszelkich oznak powinno niebawem zdarzyć się w znacznie większej skali, chociaż nie ma żadnej gwa­ra n c j i, że tak będzie. Większość ludzi wciąż jeszcze tkwi w egotycznym trybie świadomości: utożsamiają się z własnym umysłem i pozwalają, żeby nimi rządził. Jeśli w porę od niego się nie uwolnią, umysł ich zniszczy. Będą padać ofiarą coraz więk­szego zamętu, konfliktów, przemocy, chorób, rozpaczy i sza­leństwa. Umysł egotyczny jest jak tonący statek. Jeśli go nie opuścisz, razem z nim pójdziesz na dno. Nie było dotąd na zie­mi tak niebezpiecznie obłąkanego, niszczycielskiego bytu, jak zbiorowy umysł egotyczny. Jak myślisz, do czego w końcu doj­dzie na tej planecie, jeśli w świadomości ludzkiej nie dokona się przemiana? Już teraz większość ludzi potrafi odpocząć od własnego umysłu tylko w ten sposób, że schodzi niekiedy na poziom świa­domości, usytuowany poniżej poziomu myśli. Każdemu przy­darza się to co noc podczas snu. Podobne zjawisko następuje pod wpływem seksu, alkoholu i innych narkotyków, tłumiących nadmierną aktywność umysłową. Gdyby nie spożywany na świecie w ogromnych ilościach alkohol, środki uspokajające i przeciwdepresyjne, a także nielegalne narkotyki, obłąkanie ludzkiego umysłu byłoby jeszcze jaskrawiej widoczne. Jestem przekonany, że wielu ludzi zagrażałoby sobie i otoczeniu, gdyby im odebrano narkotyki. Oczywiście sprawiają one jedynie, że tym trudniej jest uwolnić się od zaburzeń. Powszechne stoso­wanie narkotyków tylko oddala chwilę, gdy stare struktury umy­słowe wreszcie się załamią i wyłoni się wyższa świadomość. Po­szczególne osoby mogą wprawdzie dzięki narkotykom zaznać wytchnienia od codziennych męczarni, które zadaje im własny umysł, z drugiej jednak strony nałóg nie pozwala im zgroma­dzić wystarczającego potencjału świadomej obecności, żeby mogły wznieść się ponad myśl, a tym samym naprawdę wy­zwolić.

Powrót na niższe niż umysł piętro świadomości (czyli na poziom sprzed pojawienia się myśli – ten, który reprezentowa­li nasi dalecy przodkowie, a także zwierzęta i rośliny), nie jest dla nas żadnym rozwiązaniem. Nie istnieje droga wstecz. Jeśli gatunek ludzki ma przetrwać, musi wspiąć się na kolejny szcze­bel rozwoju. W całym wszechświecie trwa ewolucja świado­mości w miliardach form, więc nawet gdyby nam się nie udało, w skali kosmicznej nie miałoby to znaczenia. W dziedzinie świa­domości żaden krok naprzód nie bywa daremny, toteż w razie naszej ostatecznej porażki świadomość przybrałaby po prostu inną postać. Lecz już samo to, że mówię teraz te słowa, a ty ich słuchasz lub je czytasz, stanowi wyraźny znak, iż na kuli ziem­skiej rzeczywiście zakorzenia się nowy rodzaj świadomości.

Sytuacja ta nie ma w sobie nic osobistego: nie udzielam ci nauk. Jesteś świadomością i słuchasz samego siebie. Na Wscho­dzie powiadają, że „nauczyciel i uczeń wspólnie tworzą na­ukę”. W każdym razie same słowa są niezbyt istotne. Nie są Prawdą, tylko zwróconym ku niej drogowskazem. Przema­wiam ze sfery obecności, a gdy tak do ciebie mówię, ty także możesz osiągnąć ten stan. Chociaż każde moje słowo ma oczy­wiście za sobą pewną historię i tak jak wszelka mowa ludzka wywodzi się z minionych epok, w słowach, którymi teraz do ciebie się zwracam, zawiera się naładowana wielką energią wibracja obecności, zupełnie niezależna od ich czysto seman­tycznego znaczenia.

Cisza jest jeszcze skuteczniejszym nośnikiem obecności, gdy więc czytasz ten tekst albo słuchasz, jak mówię, nie prze­ocz ciszy, ukrytej między słowami i pod ich poziomem. Nie przeocz pustych miejsc. Gdziekolwiek się znajdziesz, wsłu­chiwanie się w ciszę będzie łatwym i bezpośrednim sposobem, żeby stać się obecnym. Nawet w zgiełku zawsze jest cisza, ukryta między dźwiękami, pod ich warstwą. Kiedy zaczynasz jej słuchać, w tobie także natychmiast powstaje cichy bezruch – i tylko on może odczuć ciszę zewnętrzną. A czymże jest ten bezruch, jeśli nie obecnością, świadomością wyzwoloną z myślowych form? Otóż i żywe urzeczywistnienie tego, o czym dotychczas mówiliśmy.

 

Chrystus: czym naprawdę jest twoja boska obecność

 

Nie przywiązuj się do poszczególnych słów. Zamiast „obecność” możesz powiedzieć „Chrystus”, jeśli to ci więcej mówi. Chrystus jest twoją boską esencją lub też – wedle uży­wanego czasem na Wschodzie określenia –Jaźnią. Jedyna róż­nica między Chrystusem a obecnością polega na tym, że sło­wo „Chrystus” oznacza boskość, która tkwi w tobie, niezależ­nie od tego, czy jesteś jej świadom, czy nie, natomiast termin „obecność” odnosi się do twojej przebudzonej boskości, boskiej esencji.

Wiele nieporozumień i fałszywych wierzeń na temat Chrystusa wyjaśni się i rozwieje, gdy pojmiesz, że w Chrystu­sie nie istnieje przeszłość ani przyszłość. Stwierdzenia „Chry­stus był” lub „Chrystus będzie” są wewnętrznie sprzeczne. Owszem, był Jezus. Był człowiekiem, żył przed dwoma tysią­cami lat i ziścił w sobie boską obecność, swoją prawdziwą natu­rę. Powiedział zatem: „Jestem, zanim jeszcze był Abraham”. Nie powiedział „Istniałem już przed narodzinami Abrahama”. Zna­czyłoby to bowiem, że nadal tkwi w wymiarze czasu i upostaciowionej tożsamości. Słowo ,j e s t e m” użyte na początku zdania, którego ciąg dalszy ma formę przeszłą, wprowadza rap­towny przeskok, nieciągłość w wymiarze czasowym. Powstaje w ten sposób ogromnie głębokie stwierdzenie w stylu buddyzmu zeń. Jezus usiłował bezpośrednio, nie uciekając się do rozumowania dyskursywnego, oddać sens obecności, samo–urzeczywistnienia. Z wymiaru świadomości, którym włada czas, wzniósł się w sferę niepoddaną czasowi. Wymiar wieczny wnik­nął zatem w ten oto świat. Oczywiście słowo „wieczność” nie oznacza nieskończenie długiego czasu, lecz jego zupełną nie­obecność. Czyli człowiek imieniem Jezus został Chrystusem, naczyniem czystej świadomości. A jak Bóg określa w Biblii sa­mego siebie? Czy mówi „Zawsze byłem i zawsze będę”? Oczy­wiście, że nie. Przyznawałby tym samym, że przeszłość i przy­szłość są rzeczywiste. Bóg powiedział: „Jestem, który jestem”. Jest więc samą obecnością, całkowicie poza czasem.

„Powtórne nadejście” Chrystusa to w istocie przemiana ludzkiej świadomości, przeskok z czasu w obecność, z myśle­nia w czystą świadomość, nie zaś pojawienie się konkretnej oso­by. Gdyby „Chrystus” miał jutro powrócić w jakimkolwiek ze­wnętrznym upostaciowieniu, cóż innego mógłby ci powiedzieć, niż to: „Jestem Prawdą. Jestem boską obecnością. Jestem ży­ciem wiecznym. Jestem w tobie. Jestem tu. Jestem Teraz”.

Nigdy nie rób z Chrystusa konkretnej osoby. Nie przypi­suj mu upostaciowionej tożsamości. Awatary, matki boskie, oświeceni mistrzowie –jakże nieliczni spośród nich, naprawdę godni tego tytułu –jako ludzie niczym specjalnym się nie wy­różniają. Ponieważ nie mają fałszywego Ja”, które musieliby podtrzymywać, żywić i chronić, są prostsi, zwyczajniejsi od szarego człowieka. Ktoś, kto ma silne ego, zlekceważyłby ich albo – co zresztą bardziej prawdopodobne – w ogóle nie do^ strzegł.

Jeśli oświecony nauczyciel działa na ciebie przyciągające, dzieje się tak dlatego, że jesteś już wystarczająco obecny, aby w drugim człowieku dostrzec walor obecności. Wielu ludzi nie rozpoznało Jezusa ani Buddy, bo i dziś nie brak przecież – i nigdy nie brakowało – osób, które ciągnie do fałszywych nauczycieli. Większe ego przyciąga mniejsze. Ciemność nie umie rozpoznać światła. Pozna się na nim jedynie światło. Przestań więc wierzyć, że dobiega ono z zewnątrz lub może się pojawić tylko w jakiejś jednej, szczególnej postaci. Jeśli twój mistrz jest jedynym ucieleśnieniem Boga, kimże jesteś ty sam? Wszelka wyłączność świadczy o utożsamieniu z formą, utożsa­mienie to jest zaś dziełem ego, choćby nie wiedzieć jak dokład­nie się ono maskowało.

Korzystaj z obecności mistrza, aby ujrzeć w nim jak w zwier­ciadle tę swoją tożsamość, która wymyka się wszelkim nazwom i formom; a gdy jej odbicie wróci do ciebie, będziesz mógł się stać bardziej obecny. Wkrótce zrozumiesz, że w sferze obecno­ści nic nie jest „moje” ani „twoje”. Obecność jest jedna.

„Twoja” obecność może zajaśnieć silniejszym blaskiem również dzięki pracy grupowej. Grono osób, wspólnie przeby­wających w sferze obecności, wytwarza zbiorowe pole energe­tyczne o wielkiej mocy. Uczestnicy takiego spotkania stają się bardziej obecni, a zbiorowa świadomość ludzkości nieco się zbliża do wyzwolenia spod władzy umysłu. W ten sposób lu­dzie coraz łatwiej osiągają stan obecności. Ważne jest jednak, żeby w takiej grupie przynajmniej jedna osoba była już w tym stanie dobrze zadomowiona, potrafi bowiem wtedy dostroić energię do jego częstotliwości i utrzymać ją na tym poziomie; w przeciwnym razie umysł egotyczny łatwo może znów przejąć ster i zniweczyć starania grupy. Praca w grupie ma, co prawda, nieocenioną wartość, ale sama w sobie nie wystarcza, nie można więc od niej się uzależniać. Nie uzależniaj się też od nauczyciela czy mistrza, wyjąwszy okres przejściowy, kiedy dopiero pozna­jesz znaczenie obecności i ćwiczysz się w niej.

 Rozdział szósty

 CIAŁO WEWNĘTRZNE

 Istnienie jest twoją najgłębszą jaźnią

 Mówiłeś o tym, jak ważne jest, żeby być głęboko zakorzenio­nym w sobie i zamieszkiwać własne ciało. Co przez to rozu­miesz?

Ciało może stać się bramą, wiodącą do sfery Istnienia. Zaj­mijmy się tym teraz głębiej.

Wciąż nie jestem pewien, czy w pełni rozumiem, co dla ciebie znaczy słowo „Istnienie”.

„Woda? Co to słowo dla ciebie znaczy? Nie rozumiem go” – powiedziałaby ryba, gdyby miała ludzki umysł.

Nie staraj się, proszę, zrozumieć Istnienia. Nieraz już uka­zywało ci się w chwilach olśnień, ale umysł zawsze będzie usiłował wtłoczyć je do ciasnego pudełka i opatrzyć etykietką. A tego się zrobić nie da. Istnienie nie może się stać przedmiotem wie­dzy. W Istnieniu podmiot i przedmiot łączą się w jedną całość. Istnienie daje się odczuć jako wiecznie obecne ja j e s t e m, wymykające się wszelkim nazwom i formom. Poczu­cie, a zarazem wiedza, że j e s t e ś i że trwasz w tym głęboko zakorzenionym stanie, jest oświeceniem, jest prawdą, która wedle słów Jezusa ma cię uwolnić.

Od czego?

Od złudzenia, że jesteś wyłącznie swoim ciałem fizycznym i umysłem. To „urojone »ja«„, jak określa je Budda, stanowi sed­no wszystkich błędów. Prawda uwolni cię od lęku, który prze­biera się w rozmaite kostiumy, jest zaś nieuniknionym skut­kiem wspomnianego złudzenia; od lęku, który nieustannie cię dręczy, dopóki czerpiesz swoje poczucie ,ja” wyłącznie z tej efe­merycznej, bezbronnej formy. A także od grzechu, czyli od cierpienia, które bezwiednie zadajesz sobie i innym, dopóki to urojone poczucie Ja” rządzi twoim myśleniem, mową i po­stępowaniem.

 

Patrz, gdzie słowo nie sięga

 

Nie lubię słowa „grzech”. Sugeruje ono, że ktoś mnie osą­dza i uznaje za winnego.

Rozumiem. W ciągu minionych stuleci tego rodzaju słowa obrosły wieloma błędnymi poglądami i interpretacjami, które choć ich korzeniem jest niewiedza, nieporozumienie lub żą­dza władzy – w istocie zwierają jednak źdźbło prawdy. Jeśli nie umiesz przejrzeć takich interpretacji na wylot, żeby dostrzec rzeczywistość, którą słowo wskazuje, to go nie używaj. Nie ugrzęźnij na poziomie słów. Każde z nich jest tylko narzędziem. Jest abstrakcją – drogowskazem, który sam w sobie nie stanowi celu, lecz pokazuje kierunek. Słowo „miód” nie jest miodem. Możesz prowadzić badania nad miodem i rozmawiać o nim, ile dusza zapragnie, ale żeby naprawdę dowiedzieć się czegoś o miodzie, musisz go skosztować. A kiedy skosztu­jesz, słowo stanie się dla ciebie mniej ważne. Nie będziesz już do niego przywiązany. Podobnie rzecz ma się z Bogiem: mo­żesz o nim mówić lub myśleć do końca życia, bez chwili prze­rwy, ale czy to znaczy, że znasz albo chociaż przelotnie ujrzałeś rzeczywistość, którą wskazuje słowo „Bóg”? Ten rodzaj zaprząt­nięcia tematem jest w gruncie rzeczy jedynie obsesyjnym przy­wiązaniem do drogowskazu, do mentalnego bożka.

Zasada ta działa też w drugą stronę: gdybyś z jakiegokol­wiek powodu nabrał niechęci do słowa „miód”, mógłbyś przez to nigdy w życiu nie skosztować prawdziwego miodu. Gdybyś nabrał odrazy – czyli uległ przywiązaniu na opak – do słowa „Bóg”, mógłbyś zanegować nie tylko samo słowo, lecz także ukrytą za nim rzeczywistość. Uniemożliwiłbyś sobie w ten sposób doświadczalne poznanie tej rzeczywistości. Oczywiście cała ta kwestia jest ściśle związana z tym, że utożsamiasz się z własnym umysłem.

Jeśli więc słowo przestaje ci służyć, wykreśl je ze swojego słownika i zastąp innym, przydatnym do twoich celów. Skoro nie lubisz słowa „grzech”, wstaw w jego miejsce „nieświa­domość” lub „obłęd”. Masz wtedy szansę bardziej zbliżyć się do prawdy – do rzeczywistości ukrytej za słowem – niż gdy­byś posługiwał się wyrazem od dawna nadużywanym, takim jak grzech; no i mniejsze będzie ryzyko, że nabawisz się poczu­cia winy.

 

Te słowa też mi się nie podobają. Zawierają domniemanie, że coś jest ze mną nie w porządku. Czuję się osądzany.

No pewnie, że coś jest z tobą nie w porządku – i wcale nie stoisz przed sądem.

Nie chcę cię obrazić, ale czy nie należysz do gatunku ludz­kiego, który w samym tylko dwudziestym wieku zabił ponad sto milionów własnych przedstawicieli?

 

Sugerujesz, że jestem winny na mocy zasady zbiorowej odpo­wiedzialności?

Nie o winę tu chodzi. Ale dopóki poddajesz się władzy egotycznego umysłu, ulegasz zbiorowemu szaleństwu. Może nie przyjrzałeś się dość wnikliwie ludzkiej kondycji, zdominowa­nej przez umysł egotyczny. Otwórz oczy i zobacz wszechobec­ny lęk, rozpacz, chciwość i przemoc. Zobacz ohydne okrucień­stwo i niewyobrażalne cierpienie, które ludzie od dawna zadają sobie nawzajem, a także innym formom życia na kuli ziemskiej. Nie musisz niczego potępiać. Po prostu obserwuj. Oto grzech. Oto obłęd. Oto nieświadomość. Przede wszystkim zaś nie za­pomnij o obserwowaniu własnego umysłu. Odszukaj w nim korzeń obłędu.

 

Odnajdywanie prawdziwego siebie – niewidzialnego i niezniszczalnego

 

Powiedziałeś, że utożsamianie się z ciałem fizycznym to jeden z elementów iluzji. Jak więc można dzięki ciału – dzięki fizycz­nej postaci – uświadomić sobie Istnienie?

Ciało, które postrzegasz wzrokiem i dotykiem, nie dopro­wadzi cię do Istnienia. Lecz to widzialne i namacalne ciało jest zaledwie zewnętrzną skorupą, a raczej zawężonym i wypa­czonym obrazem głębszej rzeczywistości. Gdy trwasz w swoim naturalnym stanie więzi z Istnieniem, nieustannie odczuwasz tę głębszą rzeczywistość jako niewidzialne ciało wewnętrzne – coś, co w tobie tkwi i cię ożywia. „Mieszkanie w ciele” polega więc na tym, żeby czuć to ciało od środka, czuć płynące w nim życie i w ten sposób zrozumieć w końcu, że jesteś czymś, co wykracza poza zewnętrzną formę.

Jest to jednak dopiero początek wewnętrznej podróży, która zaprowadzi cię jeszcze głębiej w rejony wielkiego bez­ruchu i spokoju, a zarazem wielkiej mocy i wibrującego życia. Początkowo będą ci się może zdarzały tylko krótkie przebłyski tego stanu, lecz dzięki nim zaczniesz sobie uświadamiać, że nie jesteś nic nieznaczącą drobiną w obcym wszechświecie, żyją­cą w krótkotrwałym zawieszeniu między narodzinami a śmier­cią, uprawnioną do korzystania z chwilowych przyjemności, po których nieuchronnie następuje ból i wreszcie ostateczne uni­cestwienie. Pod osłoną swojej zewnętrznej formy jesteś połą­czony z czymś tak ogromnym, tak niezmiernym i świętym, że aż niepojętym i niewysłowionym – chociaż właśnie w tej chwili opowiadam o tym czymś za pomocą słów. Opowiadam nie po to, żebyś miał w co wierzyć, tylko żeby ci pokazać, jak możesz samodzielnie poznać tę głębszą rzeczywistość.

Jesteś odcięty od Istnienia, dopóki całą twoją uwagę za­prząta umysł. Pozostając w tym stanie – a u większości ludzi jest to stan ciągły – nie żyjesz we własnym ciele. Umysł zagar­nia całą twoją świadomość i przerabia ją na swoją modłę. Nie możesz przestać myśleć: przymus myślenia jest w dzisiejszych czasach rodzajem epidemii. Całe twoje wyobrażenie o tym, kim jesteś, opiera się wtedy na działaniu umysłu. Twoja tożsamość nie wyrasta już z Istnienia, staje się więc kruchą i wiecznie czegoś spragnioną konstrukcją umysłową, produkującą lęk jako podstawową emocję, którą wszystko jest podszyte. W twoim życiu brakuje wówczas jedynej naprawdę istotnej rzeczy: świa­domości własnego głębszego ,Ja” – rzeczywistego ciebie, niewi­dzialnego i niezniszczalnego.

Aby uświadomić sobie Istnienie, musisz odzyskać zawłasz­czaną przez umysł świadomość. Jest to jedno z najważniejszych zadań, jakie stoją przed tobą podczas duchowej podróży. Gdy je spełnisz, wyzwolą się ogromne zasoby świadomości, które dotychczas grzęzły w bezużytecznym, natrętnym myśleniu. Bar­dzo dobrym sposobem jest odwrócenie uwagi od własnych myśli i skierowanie jej w głąb ciała; możesz wtedy natychmiast po­czuć Istnienie jako niewidzialne pole energii, z której to, co po­strzegasz jako ciało fizyczne, czerpie życie.

 Łączenie się z ciałem wewnętrznym

 Spróbuj, proszę, zrobić to teraz. Jeśli zamkniesz oczy, może pójść ci to lepiej. Kiedy „mieszkanie w ciele” stanie się z czasem łatwe i naturalne, zamykanie oczu nie będzie już potrzebne. Skieruj uwagę w głąb ciała. Poczuj je od wewnątrz. Czy jest żywe? Czy czujesz życie w dłoniach, rękach, nogach, stopach – w brzuchu i w piersi? Czujesz to subtelne pole ener­getyczne, które przenika całe ciało i obdarza tętniącym ży­ciem każdy narząd i komórkę? Czy •wyczuwasz je we wszyst­kich częściach ciała równocześnie jako jedno pole energii? Jesz­cze przez chwilę skup się na odczuwaniu ciała wewnętrznego. Nie myśl o nim, tylko je czuj. Im więcej uwagi mu poświęcisz, tym wyraźniejsze i silniejsze będzie odczucie. Poczujesz się tak, jakby każda komórka coraz bardziej ożywała, a jeśli jesteś typem wzrokowca, masz szansę zobaczyć, że twoje ciało staje się świetliste. Wizja taka na krótką metę może ci wprawdzie pomóc, ale skoncentruj się raczej na odczuciu niż na jakichkol­wiek wizjach. Każda z nich, choćby była nie wiedzieć jak piękna i potężna, jest określoną formą, pozostawia więc mniej miej­sca na głębsze drążenie sprawy.

Odczucie wewnętrznego ciała jest bezpostaciowe, bez­kresne i niezgłębione. Zawsze możesz jeszcze dalej w nie wnik­nąć. Jeśli na razie niewiele czujesz, skup się na tym, co jednak udało ci się poczuć. Może jest to tylko lekkie mrowienie w dło­niach lub w stopach. Na początek dobre i to. Po prostu skup się na odczuciach. Twoje ciało ożywa. Później znów trochę to po­ćwiczymy. Otwórz, proszę, oczy, ale nawet rozglądając się po pokoju, poświęć nieco uwagi wewnętrznemu polu energii. Cia­ło wewnętrzne usytuowane jest na granicy między twoją toż­samością upostaciowioną a tożsamością istotną, czyli prawdzi­wą naturą. Bądź z nim stale w kontakcie.

Przemiana dzięki ciału

 Czemu większość religii potępia ciało albo je neguje? Poszuki­wacze duchowi zawsze chyba traktowali je jako przeszkodę lub wręcz naczynie grzechu.

A czemu tak niewielu poszukiwaczy znalazło to, czego szukało?

Na poziomie ciała ludzie bardzo przypominają zwierzęta. Wszystkie podstawowe funkcje fizyczne – odczuwanie przy­jemności i bólu, oddychanie, jedzenie, picie, wydalanie, sen, popęd rozrodczy – są u nas takie same, jak u zwierząt. Kiedy ludzie utracili stan łaski i jedni, aby popaść we władzę iluzji, po dłuższym czasie zbudzili się nagle w ciele, które sprawiało wrażenie zwierzęcego. Bardzo ich to zaniepokoiło. „Nie oszu­kuj się. Jesteś tylko zwierzęciem”. Wydawało się, że muszą spojrzeć w oczy tej właśnie prawdzie. Była ona jednak zbyt niepokojąca, aby dało sieją znieść. Adam i Ewa zobaczyli, że są nadzy, i przestraszyli się. Wkrótce zaczęli bezwiednie nego­wać swoją zwierzęcą naturę. Istniało bowiem całkiem realne niebezpieczeństwo, że pod wpływem potężnych instynktów cofną się do stadium zupełnej nieświadomości. Pojawił się wstyd i rozmaite tabu, związane z pewnymi częściami ciała i jego funkcjami, zwłaszcza płciowymi. Nasi przodkowie mieli nie dość jasną świadomość, żeby zaprzyjaźnić się ze swoją zwie­rzęcą naturą, pozwolić jej b y ć, a nawet cieszyć się owym aspektem siebie. Tym bardziej nie umieli wniknąć głębiej w zwierzęcą naturę, aby odnaleźć ukrytą w niej boskość – rze­czywistość w oplocie iluzji. Zrobili więc to, co zrobić musieli. Zaczęli się oddalać od własnego ciała. Doszli do przekonania, że nie tyle s ą ciałem, ile je mają.

Kiedy powstały religie, to oddalenie od ciała stało się jesz­cze wyraźniejsze i przybrało formę przeświadczenia, ujętego w słowach „nie jesteś swoim ciałem”. W ciągu stuleci mnóstwo ludzi na Wschodzie i na Zachodzie usiłowało znaleźć Boga, zbawienie bądź oświecenie dzięki negacji ciała. Wyrzekali się uciech zmysłowych, a zwłaszcza wszystkiego, co seksualne, uprawiali post i wszelkiego rodzaju ascezę. Zadawali nawet ciału ból, żeby je osłabić czy też ukarać, ponieważ uważali, że jest grzeszne. W kulturze chrześcijańskiej nazywano to umar­twieniem cielesnym. Inni próbowali uciec z ciała, wpadając w trans lub poza ciało wychodząc. Wielu nadal to robi. Podobno nawet Budda przez sześć lat starał się zanegować ciało za po­mocą postu i skrajnych praktyk ascetycznych, lecz oświecenia doznał dopiero wtedy, gdy metody te porzucił.

Faktem jest, że jeszcze nikt nie osiągnął oświecenia, negu­jąc ciało lub walcząc z nim, ani też z niego wychodząc. Doświad­czenie wyjścia poza ciało potrafi być, owszem, fascynujące, i może dać człowiekowi krótkotrwały posmak wyzwolenia z formy materialnej, prędzej czy później trzeba jednak wrócić do ciała, bo to w nim dokonuje się zasadnicza praca nad przeobraże­niem. To ostatnie odbywa się bowiem poprzez ciało, a nie z dala od niego. Właśnie dlatego nigdy żaden prawdziwy mistrz nie radził walczyć z ciałem ani go porzucać, chociaż ich następcy, traktujący umysł jako podstawę, często sposoby ta­kie zalecali.

Z pradawnych nauk o ciele ocalały jedynie fragmenty (na przykład zdanie, w którym Jezus mówi, że „całe twoje ciało świat­łem się napełni”) i mity, takie jak choćby wiara, że Jezus nigdy nie wyzbył się ciała, lecz pozostał z nim scalony i „wniebowstą­pił” wraz z ciałem. Aż do dziś prawie nikt nie zdołał zrozumieć tych fragmentów ani przeniknąć ukrytego znaczenia pew­nych mitów. Powszechnie uznano słuszność poglądu, zawartego w słowach „nie jesteś swoim ciałem”, co doprowadziło do negacji ciała i do prób ucieczki z niego. Uniemożliwiło to nie­zliczonym poszukiwaczom duchowym osiągnięcie celu i awans do kategorii duchowych znalazców.

 

Czy dałoby się odnaleźć zaginione nauki na temat znaczenia dala lub odtworzyć je z zachowanych fragmentów?

To zupełnie niepotrzebne. Wszystkie nauki duchowe mają wspólne Źródło. Z tego punktu widzenia istnieje i zawsze ist­niał tylko jeden mistrz, pojawiający się w wielu postaciach. Ja jestem mistrzem i ty także nim jesteś od chwili, gdy zdołasz dotrzeć do Źródła w sobie. Droga do niego prowadzi przez ciało wewnętrzne. Źródło wszystkich nauk duchowych jest jedno, lecz kiedy nauki te zawrze się w słowach i zapisze, stają się oczy­wiście zbiorami słów, niczym więcej, a słowo – jak już wcześniej ustaliliśmy – stanowi zaledwie drogowskaz. Wszystkie nauki są więc drogowskazami, dzięki którym można odnaleźć drogę po­wrotną do Źródła.

Wspomniałem już o Prawdzie, ukrytej w ciele, ale raz jesz­cze streszczę zaginione nauki mistrzów, żeby dać ci kolejny dro­gowskaz. Staraj się, proszę, czuć własne ciało wewnętrzne pod­czas lektury lub słuchania.

 Kazanie o ciele

 To, co widzisz jako strukturę fizyczną o wielkiej gęstości, zwaną ciałem, podlegającą chorobom, starzeniu się i umieraniu, w ostatecznym rozrachunku nie jest rzeczywiste — nie jest tobą, lecz tylko fałszywym obrazem twojej rzeczywistej istoty, której nie dotyczą narodziny ani śmierć. Obraz ów powstaje za sprawą ograniczeń twojego umysłu, ten bowiem, utraciwszy łączność z Istnieniem, stwarza ciało jako dowód rzekomej słuszności swojej wiary w odrębność, chcąc przez to zarazem uprawomoc­nić własny lęk. Nie odwracaj się jednak od ciała, bo ten symbol nietrwałości, skrępowania i śmierci, który postrzegasz jako złud­ny twór własnego umysłu, skrywa w sobie całą wspaniałość twojej prawdziwej i nieśmiertelnej istoty. Nie szukaj Prawdy nigdzie indziej, ponieważ odnajdziesz ją jedynie we własnym ciele.

Nie walcz z ciałem, bo walczysz wtedy z prawdziwym sobą. Jesteś swoim ciałem. To, które możesz zobaczyć, którego możesz dotknąć, stanowi zaledwie cienką, złudną przesłonę, głębiej zaś tkwi niewidzialne ciało wewnętrzne — brama Istnie­nia, Życia Nieprzejawionego. Poprzez ciało wewnętrzne jesteś nierozerwalnie związany z nieprzejawionym Jednym Życiem – nigdy nie narodzonym, nieśmiertelnym, wiecznie obecnym. Poprzez ciało wewnętrzne trwasz w wiecznej jedni z Bogiem.

Zakorzeń się głęboko w sobie

Kluczem do wszystkiego jest stała łączność z własnym ciałem wewnętrznym – to, żeby w każdej chwili je czuć. Dzięki temu twoje życie szybko nabiera głębi i zaczyna się zmieniać. Im więcej świadomości kierujesz w ciało wewnętrzne, tym wyższą częstotliwość osiąga jego wibracja: to tak jak ze świa­tłem, które tym silniej świeci, im bardziej podkręcisz regulator, zwiększając dopływ elektryczności. Na wyższym poziomie energii nie ma już do ciebie dostępu nic negatywnego, zaczy­nasz więc ściągać ku sobie nowe sytuacje, odzwierciedlające ową wyższą częstotliwość.

Jeśli postarasz się możliwie najbardziej skupić uwagę w ciele, zakotwiczysz się w teraźniejszości. Nie zagubisz się ani w świe­cie zewnętrznym, ani we własnym umyśle. Myśli i emocje, lęki i pragnienia mogą jeszcze czasem się pojawiać, ale już tobą nie zawładną.

Sprawdź, proszę, na czym jesteś teraz skupiony. Słuchasz tego, co mówię, albo czytasz książkę. Skupiasz się więc na mo­ich słowach. Jesteś zarazem w pewien marginalny sposób świa­dom swojego otoczenia, obecności innych ludzi itd. Jednocześnie wokół tego, co słyszysz lub czytasz, może trwać taka czy inna działalność umysłowa, komentowanie na bieżąco. Nie ma jed­nak potrzeby, żeby którykolwiek z tych wątków pochłaniał całą twoją uwagę. Sprawdź, czy potrafisz równolegle podtrzymywać kontakt z ciałem wewnętrznym. Zwróć część uwagi do wnę­trza. Nie kieruj jej całej na zewnątrz. Poczuj ciało od środka jako jedno pole energii. To prawie tak, jakbyś słuchał albo czytał całym ciałem. Ćwicz się w tym przez najbliższe dni i ty­godnie.

Nie poświęcaj całej uwagi umysłowi i światu zewnętrzne­mu. Oczywiście skupiaj się na tym, czym się akurat zajmujesz, ale w miarę możności staraj się jednocześnie czuć ciało we­wnętrzne. Bądź stale zakorzeniony w sobie. I zauważ, jak zmie­nia się dzięki temu twoja świadomość, a także jakość tego, co robisz.

Ilekroć na kogoś albo na coś czekasz – gdziekolwiek ci się to zdarzy – skorzystaj ze sposobności, żeby poczuć ciało we­wnętrzne. Dzięki temu stanie w korkach ulicznych i w kolej­kach okaże się bardzo przyjemne. Zamiast za pomocą mentalnych projekcji dystansować się wobec teraźniejszości, wniknij w jej głębsze warstwy, głębiej wnikając w ciało.

Doskonaląc w sobie świadomość ciała wewnętrznego, wy­pracujesz zupełnie nowy styl życia: będziesz nieustannie od­czuwał więź z Istnieniem, a twoje życie zyska nieznaną ci dotąd głębię.

Łatwo jest być obecnym i obserwować swój umysł, będąc głęboko zakorzenionym we własnym ciele. Choćby na zewnątrz nie wiedzieć co się działo, nic już tobą nie wstrząśnie.

Dopóki nie nauczysz się obecności (a jednym z najistot­niejszych jej aspektów jest to, żebyś był mieszkańcem własne­go ciała), będzie tobą kierował umysł. Zawarty w twojej głowie, dawno wyuczony scenariusz – owoc umysłowej tresury – nie przestanie ci narzucać stylu myślenia i postępowania. Czasem zdołasz może się od niego uwolnić, ale dłuższe chwile wytchnie­nia nieczęsto ci się zdarzą. Szczególnie apodyktyczny staje się umysł wtedy, gdy sprawy idą „nie po twojej myśli”, kiedy coś tracisz albo czymś się martwisz. Reagujesz wtedy nawykowo, mimowolnie, automatycznie, w sposób łatwy do przewidzenia, ponieważ twoją reakcję napędza jedna jedyna podstawowa emocja, która stanowi podszewkę świadomości utożsamionej z umysłem, a mianowicie lęk.

Ilekroć więc pojawiają się tego rodzaju trudności – a prę­dzej czy później na pewno się pojawią – naucz się natychmiast zwracać ku wnętrzu i możliwie najbardziej koncentrować na we­wnętrznym polu energetycznym swojego ciała. Koncentracja ta nie musi trwać długo: wystarczy kilka sekund. Musisz jednak wykonać ten zwrot do wewnątrz, gdy tylko pojawi się trudność. Jeśli pozwolisz sobie choćby na chwilę zwłoki, zdąży się uru­chomić wytrenowana, myślowo–emocjonalna reakcja, która tobą pokieruje. Kiedy skupiasz się w sobie i czujesz ciało we­wnętrzne, natychmiast osiągasz stan cichego bezruchu i obecności, ponieważ wycofujesz świadomość ze sfery umysłu. Jeśli w danej sytuacji potrzebny będzie jakiś ruch z twojej strony, sam ci się nasunie, inspirowany kontaktem z głębszym pozio­mem. Podobnie jak słońce świeci nieskończenie jaśniej niż świeca, tak i w Istnieniu zawiera się nieskończenie więcej inte­ligencji aniżeli w twoim umyśle.

Dopóki trwasz w świadomym kontakcie z ciałem wewnętrz­nym, jesteś jak drzewo głęboko zakorzenione w ziemi albo jak gmach, wzniesiony na głębokich, solidnych fundamentach. Tą drugą analogią posługuje się Jezus w przypowieści – zazwyczaj źle rozumianej – o dwóch ludziach, którzy budują domy. Pierw­szy stawia dom na piasku, bez fundamentów, a kiedy nadciągają burze i powodzie, budynek nie wytrzymuje ich naporu. Drugi człowiek drąży głęboko, dopóki nie dokopie się do skały, i dopiero wtedy buduje dom, którego żadna powódź nie zmiecie.

 Zanim wnikniesz w ciało, wybacz

 Zrobiło mi się bardzo nieswojo, kiedy spróbowałem skupić się na ciele wewnętrznym. Poczułem wzburzenie i lekkie mdło­ści. Nie zdołałem więc doświadczyć tego, o czym mówisz.

To, co poczułeś, było zalegającą emocją, której zapewne sobie nie uświadamiałeś, dopóki nie skierowałeś uwagi w głąb ciała. Najpierw musisz uważnie zająć się tą emocją, w przeciw­nym bowiem razie odetnie ci ona dostęp do wewnętrznego ciała, usytuowanego na głębszym poziomie niż ona. Poświęca­nie uwagi emocjom nie realizuje się poprzez myślenie o nich, lecz polega na tym, żeby je tylko obserwować, odczuwać w całej pełni, a tym samym przyjmować do wiadomości i brać taki­mi, jakie są. Niektóre emocje łatwo dają się rozpoznać – na przykład gniew, lęk, żal itd. Inne trudniej jest precyzyjnie zde­finiować. Może to być po prostu niejasne uczucie skrępowania, ociężałości lub ściśnięcia – coś między emocją a doznaniem fizycznym. W każdym razie ważne jest nie to, czy zdołasz opa­trzyć daną emocję definicją myślową, ale to, jak dalece świado­mie potrafisz ją odczuć. Skupiona uwaga stanowi klucz do prze­miany – a pełna koncentracja zawsze idzie w parze z akceptacją. Uwaga jest jak promień światła: skoncentrowana moc twojej świadomości, która wszystko przemienia w samą siebie.

W sprawnie funkcjonującym organizmie emocja ma bardzo krótki żywot. Pojawia się jako przelotna zmarszczka bądź fala na powierzchni twojego Istnienia. Lecz gdy nie jesteś obecny w swoim ciele, może ona trwać w tobie całymi dniami i tygo­dniami lub dołączyć do innych emocji o podobnej częstotliwo­ści, które zrosły się w jedną całość, tworząc ciało bolesne – utrapionego pasożyta. Potrafi on latami żyć w tobie, karmiąc się twoją energią, powodując choroby somatyczne i w ogóle zatruwając ci życie (zob. rozdział 2).

Skup się więc na odczuwaniu emocji i przyjrzyj się, czy aby twój umysł nie czepia się kurczowo jakiegoś bolesnego sche­matu zachowań: obwiniania, użalania się nad sobą albo hołubio­nej urazy – czegoś, z czego emocja czerpie siłę. Jeśli tak jest, znaczy to, że nie wybaczyłeś. Owo nieprzebłaganie skierowane bywa przeciwko innej osobie lub tobie samemu, jego przed­miotem równie dobrze może się jednak stać dowolna sytuacja czy okoliczność – przeszła, teraźniejsza albo przyszła – z którą twój umysł uparcie nie chce się pogodzić. Owszem, mściwość może być wymierzona nawet przeciwko przyszłości. Jest wtedy wyrazem niezgody umysłu na niepewność – na to, że przyszłość w ostatecznym rozrachunku nie podlega jego władzy. Przebaczyć znaczy wyrzec się tego, o co mamy żal, a więc przestać kurczowo się czepiać własnego rozżalenia. Następuje to au­tomatycznie, gdy tylko uświadomisz sobie, że twoje rozżalenie służy wyłącznie umacnianiu fałszywego poczucia ,ja”. Przeba­czyć znaczy zaniechać oporu wobec życia – pozwolić życiu, żeby samo się żyło za twoim pośrednictwem. W przeciwnym razie czeka cię ból i cierpienie, wyraźne ograniczenie przepływu energii, a nierzadko choroba somatyczna.

Gdy szczerze wybaczasz, natychmiast odzyskujesz własną moc, która dotąd była uwięziona w umyśle. Mściwość leży w samej naturze umysłu, ponieważ stworzone przez umysł fał­szywe „ja”, czyli ego, nie może przetrwać bez walki i konfliktu. Umysł nie umie wybaczać. Jedynie t y to potrafisz. To ty sta­jesz się obecny, to ty wnikasz we własne ciało, to ty czujesz wibrujący spokój i cichy bezruch, którym emanuje Istnienie. Właśnie dlatego Jezus powiedział: „Zanim wejdziesz do świą­tyni, wybacz”.

Twoja więź z nieprzejawionym

 

Jaki jest związek między obecnością a ciałem wewnętrznym?

Obecność to świadomość w stanie czystym – odzyskana z umysłu, wyzwolona ze świata form. Ciało wewnętrzne łączy cię z tym, co Nieprzejawione, a w swoim najgłębszym aspek­cie jest samym Nieprzejawionym: Źródłem, które emanu­je świadomością, tak jak słońce świeci. Ze świadomym odczuwaniem ciała wewnętrznego mamy do czynienia, gdy świadomość przypomina sobie, skąd pochodzi, i wraca do Źródła.

 

Czy Nieprzejawione jest tożsame z Istnieniem?

Tak. Słowo „Nieprzejawione” to próba negatywnej defini­cji Te g o, czego nie sposób ogarnąć słowem, my­ślą ani wyobraźnią. Mówiąc, czym owa niewysłowioność nie jest, wskazuje, czym by ona być miała. Natomiast Istnienie to określenie pozytywne. Nie przywiązuj się, proszę, do żad­nego z tych słów, ani nie zacznij w nie wierzyć. Są tylko drogo­wskazami.

 

Powiedziałeś, że obecność to świadomość odzyskana z umysłu. Kto ją odzyskuje?

Ty sam. Ponieważ jednak w istocie jesteś świadomo­ścią, równie dobrze możemy powiedzieć, że jej odzyskanie na­stępuje, gdy budzi się ona ze snu o formie. Nie znaczy to, że ty jako forma natychmiast znikniesz w nagłej eksplozji światła. Mo­żesz zachować obecną postać, wiedząc zarazem, że masz w so­bie bezpostaciową, nieśmiertelną głębię.

 

Muszę przyznać, że choć mocno przekracza to granice moje­go pojmowania, jednocześnie tak jakbym wiedział, o czym mówisz. To nawet nie tyle wiedza, ile uczucie. Czyżbym się oszu­kiwał?

Nie, wcale się nie oszukujesz. Uczucie prędzej niż myśle­nie pozwoli ci zbliżyć się do prawdy o tym, kim jesteś. Nie mogę ci powiedzieć nic, czego gdzieś głęboko w sobie wcześ­niej byś nie wiedział. Człowiek, który osiągnął pewien poziom kontaktu z samym sobą, potrafi rozpoznać prawdę, gdy ją sły­szy. Jeśli dotychczas nie doszedłeś do tego etapu, pracuj nad świa­domością ciała: to cię pogłębi.

 

Spowalnianie procesu starzenia

 

Świadome odczuwanie ciała wewnętrznego daje też dobro­czynne skutki w sferze fizycznej. Jednym z nich jest znaczne spowolnienie procesu starzenia się organizmu.

Chociaż zewnętrzna powłoka cielesna zazwyczaj (przy­najmniej na pozór) dość szybko starzeje się i więdnie, ciało wewnętrzne nie zmienia się z biegiem czasu – tyle tylko, że coraz głębiej je czujesz i coraz pełniej nim się stajesz. Po osiem­dziesiątce pole energetyczne twojego ciała wewnętrznego bę­dzie miało dokładnie taki sam klimat, jak w wieku dwudziestu lat. Zachowa tę samą żywotną wibrację. Gdy wyzbywasz się nawyku nieobecności w ciele (czyli wyzwalasz się z umysłu) i stajesz się mieszkańcem własnego ciała, a zarazem teraźniej­szości, twoje ciało fizyczne natychmiast czuje się lżejsze, kla­rowniejsze, żywsze. Kiedy w ciele wzrasta poziom świado­mości, jego struktura molekularna dosłownie się rozluźnia. Im wyższa świadomość, tym mniej natrętnie narzuca się materialistyczne urojenie. Kiedy silniej utożsamiasz się z ciałem wewnętrznym – tym ponadczasowym – niż z zewnętrznym, kiedy obecność jest dla ciebie normalnym stanem świadomości, a przeszłość i przy­szłość już nie znajdują się w centrum uwagi, czas przestaje ci się odkładać w psychice i w komórkach organizmu. Nagroma­dzenie czasu jako psychicznego brzemienia przeszłości i przy­szłości mocno osłabia zdolność komórek do samoodnowy. Gdy więc mieszkasz w ciele wewnętrznym, ciało zewnętrzne znacz­nie wolniej się starzeje, a nawet jeśli w końcu dopada je starość, przez zewnętrzną formę prześwituje twoja ponadczasowa isto­ta, toteż nie sprawiasz wrażenia starca.

 

Czy jest na to jakiś naukowy dowód?

 Spróbuj, a sam się nim staniesz.

 

Wzmacnianie układu odpornościowego

 

Kolejnym pożytkiem, jaki praktyka ta przynosi w sferze fi­zycznej, jest ogromne wzmocnienie układu odpornościowe­go, które następuje, gdy zamieszkujesz własne ciało. Im więcej wprowadzisz w nie świadomości, tym bardziej wzmacnia się układ odpornościowy: tak jakby wszystkie komórki radośnie budziły się ze snu. Ciało po prostu uwielbia, kiedy poświęcasz mu uwagę. Jest to także silny zabieg samoleczący. Większość chorób wkrada się, gdy jesteś nieobecny w ciele. Pod nieobec­ność gospodarza w domu zagnieżdżają się różne szemrane typy.

Kiedy mieszkasz w swoim ciele, nieproszonym gościom trudno jest dostać się do niego.

Wzmacnia się zresztą nie tylko fizyczny układ odporno­ściowy: zdecydowanie wzrasta też odporność psychiczna. Ochra­nia cię ona przed ogromnie zaraźliwym wpływem cudzych myślowo–emocjonalnych pól energetycznych o znaku ujemnym.

Kiedy mieszkasz we własnym ciele, nie chroni cię żadna tarcza, tylko podwyższona częstotliwość drgań twojego całko­witego pola energii, która sprawia, że każda wibracja o niższej częstotliwości – lęk, gniew, przygnębienie itd. – istnieje właści­wie w innym wymiarze, nie wdziera się więc w pole twojej świa­domości, a jeśli nawet, to nie musisz stawiać oporu, bo każda taka inwazja przenika przez ciebie jak przez powietrze. Nie przy­znawaj mi ani nie odmawiaj racji, tylko sam się, proszę, prze­konaj.

Z rozmaitych dolegliwości można bardzo skutecznie leczyć się samemu za pomocą pewnej prostej medytacji. Stosuj ją, ilekroć poczujesz, że twój układ odpornościowy potrzebuje wzmocnienia. Szczególnie dobrze działa ona, gdy pojawiają się pierwsze objawy choroby, ale daje również efekty w przy­padkach chorób zadawnionych, jeśli uprawia sieją często i z du­żym skupieniem. Medytacja ta przeciwdziała też negatywnym wpływom, mogącym wywołać zaburzenia w twoim polu ener­getycznym. Nie da się nią jednak zastąpić nieustannej praktyki obecności we własnym ciele; nie poparta ową praktyką, przynie­sie jedynie chwilową poprawę. A oto jej opis.

Kiedy masz akurat wolną chwilę, a zwłaszcza wieczorem tuż przed zaśnięciem i rano zaraz po obudzeniu, „skąp” swoje ciało w świadomości. Zamknij oczy. Połóż się płasko na plecach. Skupiaj uwagę w kolejnych częściach ciała, początkowo tylko przez krótki czas: w dłoniach, w stopach, w rękach, w nogach, w brzuchu, w klatce piersiowej, w głowie itd. Staraj się jak najsilniej czuć tkwiącą w nich energię życiową. Poświęć każdemu z tych miejsc około piętnastu sekund. A potem pozwól, żeby twoja uwaga kilkakrotnie przepłynęła falą po całym ciele, od stóp do głowy i z powrotem. Wystarczy na to mniej więcej minuta. Poczuj ciało wewnętrzne jako całość, jedno pole energii. Posta­raj się, żeby to odczucie potrwało kilka minut. Bądź przez ten czas jak najbardziej obecny, i to w każdej komórce ciała. Nie przejmuj się, jeśli umysł zdoła czasem oderwać cię od tego, co się dzieje w ciele, i zatracisz się w jakiejś myśli. Gdy tylko to zauważysz, po prostu skup się znowu na ciele wewnętrznym.

 

Niech oddech wprowadzi cię w ciało

 

Mój umysł w okresach wzmożonej aktywności wchodzi cza­sem na takie obroty, że w żaden sposób nie udaje mi się wyco­fać z niego uwagi i poczuć wewnętrznego ciała. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, gdy wpadam w nawykowe zatroskanie czy niepokój. Coś byś mi zaproponował?

Gdy nie bardzo możesz skontaktować się z ciałem wewnętrz­nym, zazwyczaj łatwiej jest najpierw skupić się na oddechu. Świadome oddychanie, które samo w sobie jest potężną techni­ką medytacyjną, pozwoli ci stopniowo nawiązać łączność z cia­łem. Uważnie śledź oddech – obserwuj, jak powietrze na prze­mian wnika w ciało i je opuszcza. Oddychaj w głąb ciała, czując, jak przy każdym wdechu i wydechu brzuch lekko się wydyma i znowu kurczy. Jeśli masz odpowiednio plastyczną wyobraźnię, zamknij oczy i zobacz, że otacza cię światło albo że nurzasz się w świetlistej substancji – w morzu świadomości. A potem zacznij oddychać tym światłem. Poczuj, jak świetlista substan­cja wypełnia twoje ciało, aż ono także staje się świetliste. Coraz bardziej skupiaj się na tym odczuciu. Jesteś teraz w swoim cie­le. Nie przywiązuj się do żadnych plastycznych wizji.

Twórcze posługiwanie się umysłem

 

Gdy musisz w jakimś konkretnym celu posłużyć się umy­słem, podtrzymuj jednocześnie kontakt z ciałem. Tylko pod warunkiem, że potrafisz być świadomy, a przy tym nie myśleć, uda ci się korzystać z umysłu w twórczy sposób, najprostsza zaś droga do tego typu świadomości prowadzi przez ciało. Ile­kroć potrzebna jest odpowiedź, rozwiązanie lub twórcza idea, przestań na chwilę myśleć, skupiając się na wewnętrznym polu energii. Uświadom sobie panujący w nim cichy bezruch. Kiedy po tej pauzie wznowisz myślenie, będzie ono świeże i twórcze. Naucz się podczas każdego rodzaju działalności myślowej prze­chodzić co kilka minut od myślenia do wewnętrznego zasłucha­nia – wewnętrznego bezruchu – i z powrotem. Rzec by można: nie myśl samą głową, lecz całym ciałem.

 

Sztuka słuchania

 

Kiedy słuchasz czyichś słów, nie słuchaj samym umy­słem, lecz całym ciałem. Staraj się przy tym czuć pole ener­getyczne ciała wewnętrznego. Odwróci to twoją uwagę od myślenia i stworzy nieruchomą przestrzeń, ona zaś pozwoli ci słuchać naprawdę, bez ingerencji umysłu. W ten sposób ob­darzasz rozmówcę przestrzenią, w której może on zaistnieć. To najcenniejszy dar, jaki można ofiarować. Większość ludzi nie umie słuchać, bo uwagę ich zaprząta głównie myślenie. Są nim bardziej pochłonięci niż tym, co mówi druga osoba, a w ogóle nie zważają na to, co rzeczywiście jest ważne: na Istnienie rozmówcy, przesłonięte jego słowami i umysłem. Cudze Ist­nienie można oczywiście wyczuć jedynie poprzez własne. Jest to początek urzeczywistnienia jedni, czyli miłości. Na najgłęb­szym poziomie Istnienia stanowisz bowiem jednię ze wszyst­kim, co jest.

Większość ludzkich związków polega głównie na interak­cji umysłów, nie zaś na kontakcie czy też więzi między ludźmi. Tego rodzaju układ nie ma szans powodzenia. Właśnie dlatego między osobami pozostającymi w bliskim związku tak często dochodzi do konfliktów. Kiedy twoim życiem kieruje umysł, nieuniknione są konflikty, zmagania i problemy. Podtrzymywa­nie kontaktu z własnym ciałem wewnętrznym stwarza jasną przestrzeń bezumysłu, w której może rozkwitnąć związek.

 

Rozdział siódmy

 

BRAMY NIEPRZEJAWIONEGO

 

Głębokie wnikanie w ciało

 

Czuję energię w ciele, a zwłaszcza w rękach i w nogach, ale nie bardzo umiem wniknąć w ciało głębiej, tak jak zalecałeś.

Potraktuj to jako medytację. Nie musi ona trwać długo. Dziesięć do piętnastu minut czasu zegarowego powinno wy­starczyć. Najpierw zadbaj o to, żeby nie rozpraszały cię bodźce zewnętrzne – niech nie dzwoni telefon, niech nikt nie zwraca się do ciebie z żadną sprawą. Usiądź na krześle, ale nie opieraj się plecami. Wyprostuj kręgosłup. Pomoże ci to zachować czuj­ność. Jeśli wolisz, możesz też medytować w innej pozycji.

Sprawdź, czy ciało jest rozluźnione. Zamknij oczy. Parę razy głęboko odetchnij. Staraj się czuć, że oddech wpływa do dol­nej partii brzucha. Zauważ, jak przy każdym wdechu i wyde­chu brzuch lekko się wydyma i znów kurczy. Potem świado­mie poczuj w ciele całe jego wewnętrzne pole energii: nie myśl o nim, tylko je poczuj. W ten sposób wyzwolisz z umysłu świadomość. Jeśli ci to pomaga, zastosuj „świetlną” wizualiza­cję, którą wcześniej opisałem.

Kiedy wyraźnie poczujesz ciało wewnętrzne jako jedno pole energii, postaraj się w miarę możności uwolnić od wszel­kich plastycznych wyobrażeń i skup się wyłącznie na odczu­waniu. Jeśli potrafisz, wyzbądź się również ewentualnych po­zostałości myślowego wyobrażenia o własnym ciele fizycznym. Zostanie wtedy jedynie wszechogarniające poczucie obecno­ści czy też „istności”, a ciało wewnętrzne będziesz czuł tak, jak­by nie miało konturów. Wniknij głębiej w to uczucie. Stop się z nim w jedną całość. Zrośnij się z polem energetycznym, żeby znikło pozorne rozszczepienie na podmiot i przedmiot obser­wacji – rozziew między tobą a twoim ciałem. Na tym etapie rozwiewa się też różnica między wewnętrznością a zewnętrznością, nie ma już więc ciała wewnętrznego. Wniknąwszy głę­biej w ciało, przekroczyłeś jego granice.

Pozostań w tej sferze czystego Istnienia, dopóki będziesz czuł się w niej swobodnie, a potem wróć świadomością do ciała fizycznego, do oddechu oraz cielesnych zmysłów, i otwórz oczy. Przez kilka minut przyglądaj się swojemu otoczeniu w sposób medytacyjny, tak żeby umysł nie przyklejał etykietek, i staraj się stale czuć ciało wewnętrzne.

Uzyskanie dostępu do tej bezpostaciowej sfery wyraźnie człowieka oswobadza, wyzwala z okowów formy i uwalnia od utożsamienia z nią. Odsłania się wtedy przed tobą życie w sta­nie niezróżnicowanym, sprzed rozbicia na wielorakie kształty.

Możemy powiedzieć, że jest to Nieprzejawione, niewidzialne Źródło wszechrzeczy, Istnienie zawarte we wszystkich isto­tach. W sferze tej panuje głęboka, nieruchoma cisza i spo­kój, a zarazem radość i wielka żywość. Kiedy jesteś obecny, stajesz się w pewnym stopniu „przenikalny” dla światła, dla czy­stej świadomości, emanującej ze Źródła. Uświadamiasz też so­bie, że światło nie jest czymś od ciebie odrębnym, lecz samą twoją esencją.

 

Źródło czi

 

Czy Nieprzejawione jest tym, co na Wschodzie nazywają czi – rodzajem uniwersalnej energii życiowej?

Nie. Czi płynie z Nieprzejawionego jak ze źródła, tworzy wewnętrzne pole energetyczne ciała i stanowi pomost między tobą zewnętrznym a Źródłem. Leży w połowie drogi między tym, co przejawione, czyli światem formy, a Nieprzejawionym. Można powiedzieć, że jest jak rzeka, strumień ener­gii. Ogniskując świadomość głęboko w ciele wewnętrznym, wędrujesz wzdłuż koryta tej rzeki ku jej Źródłu. Czi jest ru­chem, a Nieprzejawione – bezruchem. Kiedy osiągasz punkt absolutnego bezruchu, który zarazem jednak tętni życiem, do­cierasz głębiej niż ciało wewnętrzne, głębiej niż czi, i dotykasz samego źródła: Nieprzejawionego. Czi jest ogniwem, łączą­cym Nieprzejawione z wszechświatem fizycznym.

Jeśli więc zapuścisz sondę uwagi głęboko w ciało wewnętrz­ne, możesz dotrzeć do tego osobliwego punktu, gdzie świat roz­puszcza się w Nieprzejawionym, ono zaś przybiera formę energetycznego strumienia czi, który z kolei staje się światem. Jest to punkt narodzin i śmierci. Kiedy twoja świadomość zwraca się na zewnątrz, powstają umysł i świat. Zwrócona ku wnętrzu, uświadamia sobie własne Źródło i wraca tam, skąd przybyła: w Nieprzejawione. Gdy potem twoja świadomość powraca do świata przejawionego, znowu przybierasz upostaciowioną toż­samość, której chwilowo się wyzbyłeś. Znów masz imię, prze­szłość, sytuację życiową, przyszłość. Ale pod jednym zasadni­czym względem nie jesteś ten sam, co przedtem, ponieważ w krótkim przebłysku zobaczyłeś utajoną w tobie rzeczywistość, która jest „nie z tego świata”, chociaż nie jest też od niego od­rębna, tak jak i od ciebie nic jej nie dzieli.

Stosuj odtąd taką oto praktykę duchową: kiedy krzątasz się wokół życiowych spraw, nie poświęcaj całej uwagi światu ze­wnętrznemu i własnemu umysłowi. Pewną jej część zatrzymaj w sobie. Mówiłem już o tym wcześniej. Staraj się czuć ciało wewnętrzne nawet podczas codziennych zajęć, a zwłaszcza gdy angażujesz się w związki z ludźmi albo masz kontakt z przy­rodą. Odczuwaj tkwiący w tym wszystkim cichy bezruch. Trzy­maj bramę otwartą. Można iść przez życie z nieustanną świa­domością Nieprzejawionego: to całkiem wykonalne. Odbie­rasz Nieprzejawione jako głęboki spokój gdzieś w tle – cichy bezruch, który nigdy cię nie opuszcza, cokolwiek działoby się na zewnątrz. Stajesz się pomostem między Nieprzejawionym a tym, co przejawione, między Bogiem a światem. Jest to właś­nie ten stan więzi ze Źródłem, który nazywamy oświeceniem.

Nie wyobrażaj sobie, że Nieprzejawione istnieje w sposób odrębny od przejawionego. Jakże by mogło być od niego od­dzielone? Jest przecież obecnym we wszystkich formach życiem, wewnętrzną istotą wszystkiego, co istnieje. Przenika cały ten świat. Pozwól, że to wyjaśnię.

 

Sen bez marzeń

 

Podróż w Nieprzejawione odbywasz co noc, kiedy wcho­dzisz w fazę głębokiego snu bez marzeń. Stapiasz się wtedy ze Źródłem. Czerpiesz z niego energię życiową, która na pewien czas daje ci napęd, gdy wracasz w sferę przejawioną, do świata odrębnych form. Energia ta jest dużo bardziej niezbędna do życia niż jedzenie. Mówi się przecież: „Nie samym chlebem człowiek żyje”. Lecz gdy śpisz, nie śniąc, i wkraczasz w Nie­przejawione, nie robisz tego świadomie. Ciało nadal, co praw­da, spełnia swoje funkcje, ale „ty” w tym stanie już nie istnie­jesz. Czy potrafisz sobie wyobrazić, czym byłoby wejście w sen bez marzeń z pełną świadomością? Nie, wyobraźnia tego nie ogarnia, ponieważ stan, o którym mowa, pozbawiony jest treści.

Nieprzejawione nie oswobodzi cię, dopóki nie wkroczysz w nie świadomie. Właśnie dlatego Jezus nie powiedział: „Praw­da was wyzwoli”. Rzekł natomiast: „Poznacie prawdę, a ona was wyzwoli”. Nie ma to być prawda konceptualna, lecz prawda o wiecznym życiu poza wszelką formą, poznawalna wprost albo wcale. Nie próbuj jednak zachować świadomości podczas snu bez marzeń. Szansa powodzenia jest znikoma. W najlepszym razie uda ci się zachować świadomość w fazie śnienia, ale na pewno nie w stanach głębszych. Będzie to tak zwane świadome śnienie. Może ono być interesujące, a nawet fascynujące, ale nie wyzwala.

Posłuż się więc ciałem wewnętrznym jako bramą, przez którą wejdziesz w Nieprzejawione, i trzymaj ją otwartą, żeby trwać w nieustannym kontakcie ze Źródłem. Z punktu widze­nia ciała wewnętrznego nie ma znaczenia, czy to zewnętrzne – fizyczne –jest stare czy młode, wątłe czy silne. Wewnętrzne nie podlega czasowi. Jeśli go jeszcze nie poczułeś, skorzystaj z innych bram, chociaż wszystkie one są w gruncie rzeczy jedną bramą. Niektóre obszernie już omówiłem, ale pokrótce znów o nich tutaj wspomnę.

 

Inne bramy

 

Teraźniejszość można uznać za bramę główną. Stanowi ona ponadto istotny aspekt każdej innej bramy, w tym także ciała wewnętrznego. Nie sposób być w swoim ciele, nie będąc zarazem wyraźnie obecnym w teraźniejszości.

Czas i sfera przejawiona są ze sobą równie ściśle powią­zane, jak niepodlegające czasowi Teraz z Nieprzejawionym. Kiedy koncentrujesz świadomość w obecnej chwili i tym sposobem rozpuszczasz czas psychiczny, uświadamiasz sobie – bezpośrednio, a zarazem pośrednio – Nieprzejawione. Bez­pośrednio odczuwasz je jako promienność i potęgę swojej własnej świadomej obecności: stan ten nie zawiera żadnej tre­ści, tylko obecność. Pośrednio uświadamiasz sobie Nieprze­jawione poprzez sferę zmysłów i w samej tej sferze. Innymi słowy, czujesz utajoną w każdym żywym stworzeniu, w ka­mieniu lub kwiecie boską esencję i oto dociera do ciebie, że „wszystko, co istnieje, święte jest”. Właśnie dlatego Jezus mówi w Ewangelii Tomasza (przemawiając wyłącznie w imieniu swo­jej esencji, czyli Chrystusa): „Rozłup drewniane polano, aja w nim będę. Podnieś kamień, a pod nim mnie znajdziesz”.

Kolejna brama Nieprzejawionego otwiera się, gdy prze­stajesz myśleć. Na początek możesz w tym celu zrobić coś bar­dzo prostego: z pełną świadomością wziąć jeden wdech albo z prawdziwą uwagą spojrzeć na kwiat, tak aby umysł nie do­powiadał jednocześnie swojego komentarza. Istnieje wiele sposobów, żeby w nieprzerwanym potoku myśli stworzyć lukę.

Właśnie o to chodzi w medytacji. Myśl reprezentuje sferę prze­jawioną. Nieustanna działalność umysłu więzi cię w świecie upostaciowionym i staje się nieprzepuszczalnym ekranem, któ­ry nie pozwala ci dotrzeć świadomością do Nieprzejawionego – do bezpostaciowej, ponadczasowej, boskiej esencji, tkwią­cej w tobie, a także w każdej rzeczy i w każdym stworzeniu. Gdy jesteś w wysokim stopniu obecny, oczywiście nie musisz trosz­czyć się o to, żeby zaniechać myślenia, ponieważ twój umysł sam się wyłącza. Właśnie dlatego powiedziałem, że Teraźniejszość jest w istotny sposób związana z wszystkimi pozostałymi bra­mami.

Poddanie się – chwila, gdy umysł i emocje przestają się opie­rać temu, co j e s t – także otwiera bramę Nieprzejawionego. Dzieje się tak z tej prostej przyczyny, że opór wewnętrzny od­cina cię od innych ludzi, od ciebie samego, od otaczającego cię świata, wzmagając poczucie odrębności, bez którego ego nie mogłoby przetrwać. Im bardziej czujesz się wyodrębniony, tym mocniej przykuty jesteś do sfery przejawionej, do świata osob­nych form. Im mocniejsza zaś więź łączy cię ze światem formy, tym twardsza i bardziej nieprzenikalna staje się twoja upostaciowiona tożsamość. Bramy są wtedy zamknięte, a ty jesteś od­cięty od wymiaru wewnętrznego, wymiaru głębi. Gdy jednak się poddasz, twoja upostaciowiona tożsamość mięknie i staje się w pewnym stopniu – nazwijmy to tak – „przejrzysta”, Nie–przejawione może więc odtąd przez ciebie przeświecać.

Jedynie od ciebie zależy, czy otworzysz w swoim życiu bra­mę, która pozwoli ci nawiązać świadomy kontakt z Nieprzejawionym. Dotrzyj do pola energii ciała wewnętrznego, stań się jak najbardziej obecny, wyzbądź się utożsamienia z umysłem, poddaj się temu, co j e s t: wszystko to są bramy, z których możesz skorzystać – ale wystarczy, że skorzystasz z jednej.

 

Miłość też chyba musi być bramą?

Nie. Gdy tylko otwiera się któraś brama, miłość budzi się w tobie jako świadomie odczuwana, urzeczywistniona jednia. Miłość nie jest bramą, lecz tym, co przez bramę wnika w tutej­szy świat. Dopóki tkwisz w swojej upostaciowionej tożsamo­ści, bez reszty w niej uwięziony, miłość zdarzyć się nie może. Twoim zadaniem nie jest poszukiwanie miłości, ale odnalezie­nie bramy, przez którą miłość zdoła wkroczyć.

 

Cisza

 

Czy istnieją jeszcze jakieś bramy prócz tych, które już wymie­niłeś?

Owszem. Nieprzejawione nie istnieje w sposób odrębny od przejawionego. Przenika cały świat, ale jest tak dokładnie zakamuflowane, że prawie wszyscy zupełnie je przeoczają. Lecz jeśli wiesz, gdzie go szukać, odnajdujesz je na każdym kroku. Bramy otwierają się przed tobą co chwila.

Słyszysz dalekie szczekanie psa? Albo to przejeżdżające auto? Posłuchaj uważnie. Czujesz w tych dźwiękach obec­ność Nieprzejawionego? Nie czujesz? Poszukaj jej w ciszy, z której dźwięki przybywają i w którą wracają. Skup się raczej na niej niż na dźwiękach. Kiedy skupiasz się na zewnętrznej ciszy, w tobie samym powstaje cisza wewnętrzna: umysł nieru­chomieje. Otwiera się brama.

Każdy dźwięk rodzi się z ciszy, z powrotem w ciszę umiera, a dopóki trwa, otoczony jest ciszą. To dzięki niej istnieją dźwię­ki. Jest ona nieodłączną, lecz nieprzejawioną częścią każdego dźwięku, każdej nuty czy piosenki, każdego słowa. Nieprzejawione gości w tym świecie jako cisza. Właśnie dlatego mówi się, że nic z tego świata nie jest tak jak ona Bogu podobne. Wy­starczy, że poświęcisz jej uwagę. Nawet podczas rozmowy za­uważaj pauzy między słowami, krótkie chwile milczenia, na­stępujące po kolejnych zdaniach. Gdy sobie uświadamiasz ich istnienie, rośnie w tobie wymiar cichego bezruchu. Kiedy sku­piasz się na ciszy, siłą rzeczy cichniesz w sobie. Cisza na ze­wnątrz, bezruch wewnątrz. Wniknąłeś w Nieprzejawione.

 

Przestrzeń

 

Podobnie jak żaden dźwięk nie istniałby bez ciszy, tak też istnienie każdej rzeczy wymaga pustej przestrzeni, w której rzecz ta może zaistnieć. Każdy fizyczny przedmiot czy orga­nizm wyłania się z nicości, nicością jest otoczony i prędzej czy później do niej powróci. Mało tego: każdy byt materialny za­wiera znacznie więcej „niczego” niż „czegoś”. Fizycy twierdzą, że stałość materii jest złudna. Nawet materia w pozornie sta­łym stanie – między innymi także twoje ciało fizyczne – prawie w stu procentach składa się z pustej przestrzeni, tak wielkie są odległości między atomami w porównaniu z rozmiarami samych atomów. Co więcej, nawet wnętrze każdego atomu mieści w so­bie głównie pustą przestrzeń. Pozostała jego zawartość przy­pomina raczej wibrację o pewnej częstotliwości, muzyczną nutę, aniżeli namacalną, zbudowaną z cząsteczek materię. Buddyści wiedzą to od ponad dwóch i pół tysiąca lat. „Forma jest pustką, pustka jest formą”, powiada Sutra serca, jeden z najsławniej­szych starożytnych tekstów buddyjskich. Istotę wszechrzeczy stanowi pustka.

Nieprzejawione istnieje w tym świecie nie tylko jako cisza; cały wszechświat fizyczny jest nim zarazem przeniknięty jako przestrzenią – od wewnątrz i od zewnątrz. Przestrzeń równie łatwo jest przeoczyć jak ciszę. Wszyscy zwracają uwagę na przedmioty, znajdujące się w przestrzeni, ale kto zauważają samą?

 

Mam wrażenie, że sugerujesz, jakoby pustka czy też nicość nie była po prostu niczym, lecz odznaczała się jakąś tajemniczą właściwością. Czym więc jest owo „nic”?

Nie można tak stawiać tej kwestii. Twój umysł próbuje w ten sposób zrobić coś z niczego. Lecz gdy tylko dokonasz takiego podstawienia, wymknie ci się sedno sprawy. Nicość – przestrzeń – to pozór, który przybiera Nieprzejawione, uzewnętrzniając się jako zjawisko w świecie postrzegalnym zmysłowo. Tyle mniej więcej da się o niej powiedzieć, a nawet i to ma posmak paradoksu. Nicość nie może być przedmiotem wiedzy. Nie da się obronić doktoratu z nicości. Kiedy uczeni prowadzą badania nad przestrzenią, zazwyczaj robią z niej „coś”, a tym samym zupełnie im się wymyka jej istota. Nic dziw­nego, że zgodnie z najnowszą teorią przestrzeń wcale nie ma być pusta, lecz wypełniona pewnego rodzaju substancją. Gdy już wymyśli się teorię, bez większego trudu udaje się poprzeć ją dowodami, które ostaną się przynajmniej do chwili ogłosze­nia jeszcze nowszej teorii.

„Nicość” stanie się dla ciebie bramą Nieprzejawionego tyl­ko pod warunkiem, że nie będziesz usiłował pojąć jej rozumem.

 

A czy nie to właśnie tutaj robimy?

Nic podobnego. Daję ci jedynie wskazówki, jak możesz sprawić, żeby wymiar Nieprzejawionego zaistniał w twoim ży­ciu. Nie staramy się zrozumieć tego wymiaru. Nie ma w nim nic do rozumienia.

Przestrzeń pozbawiona jest waloru egzystencji. Czasownik „egzystować” dosłownie znaczy „wyróżniać się”. Nie możesz zrozumieć przestrzeni, ponieważ niczym się ona nie wyróżnia. Choć jednak sama egzystencji jest pozbawiona, umożliwia ją wszystkiemu innemu. Cisza także nie jest obdarzona cechą eg­zystencji, podobnie jak Nieprzejawione.

Cóż więc się stanie, jeśli zamiast zajmować się przedmiota­mi rozmieszczonymi w przestrzeni, uświadomisz sobie ją samą? Co jest istotą tego pokoju? Meble, obrazy i cała reszta, zna j dują się w nim, ale n i e są pokojem. Podłoga, ściany i sufit wyznaczają jego granice, lecz także nim nie są. Cóż zatem jest istotą pokoju? Oczywiście przestrzeń, pusta prze­strzeń. Bez niej nie istniałby żaden „pokój”. Ponieważ zaś prze­strzeń jest „niczym”, możemy powiedzieć, że to, czego nie ma, liczy się bardziej niż to, co jest. Uświadom więc sobie obecność otaczającej cię przestrzeni. Nie myśl o niej, tylko ją poczuj – tak jakby. Poświęć uwagę „niczemu”.

Dokona się wtedy w tobie przesunięcie świadomości. Jego przyczyną będzie to, że wewnętrznym odpowiednikiem obiek­tów rozmieszczonych w przestrzeni, takich jak meble czy ścia­ny, są obiekty, wywodzące się z twojego umysłu: myśli, emocje i efekty postrzegania zmysłowego. Wewnętrznym odpowied­nikiem przestrzeni jest natomiast świadomość, pozwalająca istnieć obiektom o umysłowej proweniencji, podobnie jak przestrzeń pozwala istnieć wszystkim rzeczom. Jeśli więc od­wrócisz uwagę od rzeczy –a więc obiektów, istniejących w przestrzeni – tym samym przestaniesz się zajmować obiek­tami, stworzonymi przez twój umysł. Innymi słowy, nie spo­sób jest myśleć, a jednocześnie być świadomym przestrzeni, ani też zresztą ciszy. Uświadamiając sobie pustą przestrzeń, która cię otacza, zarazem uświadamiasz sobie przestrzeń bezumysłu, czystej świadomości: Nieprzejawione. W ten sposób kon­templacja przestrzeni może ci posłużyć jako brama Nieprzejawionego.

Przestrzeń i cisza to dwa oblicza tego samego – tej samej nicości. Stanowią zewnętrzny aspekt wewnętrznej przestrzeni i wewnętrznej ciszy, która jest bezruchem: nieskończenie twór­czą macierzą wszelkiej egzystencji. Większość ludzi w ogóle nie dostrzega tego wymiaru. Nie istnieje dla nich wewnętrzna przestrzeń ani cichy bezruch. Brak im równowagi. Innymi sło­wy, znają świat – a przynajmniej tak im się zdaje – ale nie znają Boga. Utożsamiają się wyłącznie ze swoją formą fizyczną i psy­chiczną, nieświadomi własnej istoty. Ponieważ zaś każda for­ma jest czymś wysoce chwiejnym, żyją w ciągłym lęku. Sprawia on, że odbierają siebie i innych w sposób głęboko wypaczony: widzą świat w krzywym zwierciadle.

Gdyby jakiś kosmiczny kataklizm spowodował koniec świata, Nieprzejawionemu nie sprawiłoby to najmniejszej róż­nicy. Lekcja cudów mówi o tym w takich oto dobitnych sło­wach: „Niczemu, co rzeczywiste, nie grozi żadne niebezpieczeń­stwo. Nic nierzeczywistego nie istnieje. Oto, gdzie leży boski spokój”.

Kiedy pozostajesz w świadomym kontakcie z Nieprzejawionym, zarazem cenisz, kochasz i darzysz głębokim szacun­kiem sferę przejawioną oraz każdą z istniejących w niej form życia jako coś, w czym znajduje wyraz Jedno Życie, będące poza wszelkimi formami. Wiesz również, że każdej formie sądzo­ne jest na powrót się rozpuścić i że w gruncie rzeczy nic, co dzieje się na zewnątrz, nie ma aż tak znowu wielkiego znacze­nia. Wedle słów Jezusa „przezwyciężyłeś świat”, czyli – jak to określił Budda – „przeszedłeś na drugi brzeg”.

 

Prawdziwa natura przestrzeni i czasu

 

Pomyśl: gdyby nie było niczego prócz ciszy, nie istniałaby ona dla ciebie; nie wiedziałbyś, czym jest. Dopiero gdy poja­wia się dźwięk, nastaje cisza. Podobnie z przestrzenią: gdyby nie było w niej żadnych obiektów, ona także by dla ciebie nie istniała. Wyobraź sobie, że jesteś kropką świadomości, unoszą­cą się w bezmiarze przestrzeni – nigdzie gwiazd ani galaktyk, tylko pustka. Przestrzeń nagle przestałaby ci się wydawać ogrom­na; w ogóle by jej nie było. Nie byłoby prędkości, ruchu z punktu do punktu. Żeby zaistniała odległość i przestrzeń, potrzebne są co najmniej dwa punkty odniesienia. Początkiem przestrzeni jest chwila, gdy Jednia rozszczepia się na dwoje, a kiedy z dwojga rodzi się „dziesięć tysięcy rzeczy” (jak nazywa świat przejawio­ny Lao Tse), przestrzeń coraz bardziej ogromnieje. Świat po­wstaje zatem równocześnie z przestrzenią.

Nic nie mogłoby istnieć bez przestrzeni, a mimo to jest ona właśnie niczym. Przed powstaniem wszechświata – czy też, jak kto woli, przed „Wielkim Wybuchem” – nie było rozległej pustej przestrzeni, która czekała, aż coś ją wypełni. Przestrzeń nie istniała, ponieważ niczego w niej nie było. Istniało tylko Nie–przejawione –Jednia. Kiedy stała się ona „dziesięcioma tysiąca­mi rzeczy”, przestrzeń jak gdyby nagle się pojawiła, pozwalając zaistnieć wielorakiej mnogości. Skąd się wzięła? Czy stworzył ją Bóg wszechświatowi ku wygodzie? Oczywiście, że nie. Przestrzeń jest niczym, nigdy więc nie została stworzona.

 

Wyjdź na dwór jasną nocą i spójrz w niebo. Tysięczne gwiaz­dy, które widać gołym okiem, to zaledwie mikroskopijny uła­mek tego, co migocze we wszechświecie. Przez najsilniejsze teleskopy można już wypatrzyć ponad sto miliardów galaktyk, a każda stanowi „kosmiczny archipelag”, mieszczący w sobie miliardy gwiazd. Jeszcze większe zdumienie budzi jednak nie­skończoność samej przestrzeni, głębia i cichy bezruch, który pozwala zaistnieć całej tej wspaniałości. Nie ma nic bardziej zadziwiającego i majestatycznego niż niepojęty ogrom i nieru­chomość przestrzeni, lecz czym jest owa przestrzeń? Pustką, rozległą pustką.

Tym, co w naszym postrzeganym poprzez umysł i zmysły wszechświecie ukazuje się jako przestrzeń, jest samo Nieprzejawione w wersji uzewnętrznionej: „ciało” Boga. Największy cud polega zaś na tym, że ten bezruch, ten bezmiar, dzięki któ­remu istnieje wszechświat, panuje nie tylko tam, w przestrze­ni, ale i w tobie. Kiedy jesteś całkowicie, bez reszty obecny, napotykasz go jako nieruchomą przestrzeń wewnętrzną bez–umysłu. W twoim wnętrzu jej ogrom mierzy się nie rozległo­ścią, lecz głębią. Wrażenie przestrzennej rozległości bierze się w ostatecznym rozrachunku z błędnego postrzegania nie­skończonej głębi, która jest atrybutem jedynej rzeczywistości transcendentalnej.

 

Według Einsteina, przestrzeń i czas są nierozdzielne. Właściwie nie bardzo to rozumiem, ale wydaje mi się, że uczony ten twier­dzi, jakoby czas był czwartym wymiarem przestrzeni. Określa to zjawisko mianem „continuum czasoprzestrzennego”.

Owszem. To, co w odbiorze zewnętrznym wydaje ci się przestrzenią i czasem, jest w gruncie rzeczy złudzeniem, ale zawiera ziarno prawdy. Przestrzeń i czas to dwa najbardziej zasadnicze atrybuty Boga – nieskończoność i wieczność – po­strzegane tak, jakby istniały na zewnątrz ciebie. W twoim wnę­trzu jedno i drugie ma swój odpowiednik, w którym przejawia się jego – a także twoja – prawdziwa natura. Przestrzeń to nie­ruchoma, nieskończona głębia bezumysłu; wewnętrznym od­powiednikiem czasu jest natomiast obecność, świadomość wiekuistego Teraz. Pamiętaj, że nie ma między nimi żadnej róż­nicy. Kiedy przestrzeń i czas ziszczą się w twoim wnętrzu jako Nieprzejawione – bezumysł i obecność – zewnętrzna prze­strzeń i zewnętrzny czas nadal będą dla ciebie istniały, lecz moc­no stracą na znaczeniu. Świat też będzie dla ciebie istniał, ale przestanie cię krępować.

Ostateczny cel świata nie tkwi więc w samym świecie, lecz polega na wzniesieniu się ponad świat. Tak jak nieuświadamiałbyś sobie istnienia przestrzeni, gdyby nie rozmieszczone w niej obiekty, podobnie i świat jest niezbędny, żeby mogło się urze­czywistnić Nieprzejawione. Słyszałeś może tę buddyjską sen­tencję: „Gdyby nie było iluzji, nie byłoby oświecenia”. Właśnie poprzez świat, a w ostatecznym rozrachunku poprzez ciebie, Nieprzejawione dostępuje samopoznania. Jesteś tu, aby mógł się ziścić boski plan wszechświata. Jesteś aż tak ważny!

 

Świadoma śmierć

 

Prócz wspomnianego już snu bez marzeń jest jeszcze jed­na brama, w którą wchodzimy mimowolnie. Otwiera się na krót­ko, w chwili fizycznej śmierci. Nawet jeśli przegapisz wszyst­kie w życiu okazje duchowego urzeczywistnienia, ostatnia brama stanie przed tobą otworem tuż po śmierci fizycznego ciała. Istnieją niezliczone relacje ludzi, którzy ujrzeli ją w świet­listej wizji, a potem wrócili, bogatsi o doświadczenie, potocz­nie zwane bliskim spotkaniem ze śmiercią. Wielu z nich wspomi­nało, że doznawali wtedy błogiego spokoju i głębokiej równo­wagi. W Tybetańskiej Księdze Umarłych przeżycie to określa się mianem „świetlistej wspaniałości bezbarwnego światła Pustki”, która – jak stwierdza owa księga – jest „twoją własną prawdziwą jaźnią”. Brama ta otwiera się jedynie na krótką chwi­lę i jeśli za życia nigdy nie spotkałeś się z wymiarem Nieprzejawionego, zapewne przeoczysz ten moment. Większość ludzi nosi w sobie zbyt wiele zastarzałego oporu i lęku, zanadto przy­wiązana jest do doznań zmysłowych i utożsamiona ze światem przejawionym. Na widok tej ostatniej bramy odwracają się więc ze zgrozą i tracą świadomość. To, co im się później przyda­rza, w większości nie zależy od ich woli i następuje automa­tycznie. W końcu czeka ich powtórka narodzin i śmierci. Za mało byli jeszcze obecni, żeby osiągnąć świadomą nieśmier­telność.

 

Czyli przejście przez tę bramę nie oznacza unicestwienia?

Po przejściu przez nią – podobnie jak przez wszystkie inne bramy – twoja promienna, prawdziwa natura ocaleje, ale oso­bowość nie przetrwa. Zresztą i tak wszystko, co jest w osobo­wości rzeczywiste lub autentycznie wartościowe, zawdzięcza ona temu, że od wewnątrz prześwituje twoja prawdziwa natura. Ta zaś nigdy nie ginie. Nic wartościowego, nic prawdziwego zginąć nie może.

Stan bliski śmierci i sama śmierć – rozpad ciała fizycznego – zawsze stwarza wspaniałą szansę duchowego urzeczywistnienia. Niestety, w większości wypadków szansa ta zostaje zmarnowana, ponieważ żyjemy w kulturze, która o śmierci – podobnie jak o wszystkich naprawdę ważnych sprawach – nie wie prawie nic.

Każda brama jest bramą śmierci – wiedzie prosto w śmierć fałszywego ,ja”. Kiedy przez nią przejdziesz, nie czerpiesz już odtąd poczucia tożsamości z formy psychicznej, ukształtowanej przez twój własny umysł. Uświadamiasz sobie, że śmierć jest złudzeniem, tak jak było nim twoje utożsamienie z formą. Śmierć to kres złudzeń – nic więcej. Boli, dopóki kurczowo trzymasz się iluzji, a potem boleć przestaje.

  

Rozdział ósmy

 ZWIĄZKI OŚWIECONE

 Wrota teraźniejszości są wszędzie, gdzie jesteś ty

 Zawsze sądziłam, że prawdziwe oświecenie osiągalne jest tyl­ko poprzez związek między mężczyzną a  kobietą. Przecież właśnie dzięki takiej więzi z powrotem się scalamy, prawda? Jak może człowiek doznać w życiu spełnienia, dopóki nie znajdzie się w tego rodzaju związku?

Czy twoje własne doświadczenie potwierdza tę regułę? Rze­czywiście zdarzyło ci się coś takiego?

 Jeszcze nie, ale jakżeby mogło być inaczej? Wiem, że kiedyś się zdarzy.

Czyli czekasz, aż zbawi cię zdarzenie, osadzone w wymia­rze czasu. Czyż nie jest to sednem nieporozumienia, które właśnie omawiamy? Zbawienie nie nastąpi gdzie indziej ani kie­dy indziej, tylko dokonuje się tu i teraz.

 

Co to znaczy, że zbawienie dokonuje się tu i teraz? Nie rozu­miem. Nie wiem nawet, co to takiego „zbawienie”.

Większość ludzi ugania się za rozkoszami fizycznymi lub rozmaitymi formami psychicznego zaspokojenia, w przekona­niu, że ich to uszczęśliwi albo uwolni od lęku bądź poczucia niedostatku. Szczęście można zdefiniować jako stan, w którym człowiek mocniej niż zazwyczaj czuje, że żyje. Źródłem tego stanu bywa rozkosz fizyczna lub wzmożone, pełniejsze po­czucie własnego ,ja”, osiągnięte dzięki takiej czy innej formie zaspokojenia psychicznego. Mówimy tu o sytuacji, w której ktoś, kto czuje niezadowolenie i niedosyt, szuka zbawienia, wyba­wienia. Każda satysfakcja, jaką człowiek taki zdoła uzyskać, musi być krótkotrwała, toteż zazwyczaj znowu rzutuje on w przy­szłość swoje zadowolenie czy też spełnienie, umiejscawiając je w jakimś urojonym punkcie – byle nie tu i nie teraz. „Kiedy zdobędę t o albo uwolnię się od o w e g o, nareszcie będzie mi dobrze”. Takie właśnie bezwiedne nastawienie umysłowe stwarza złudną nadzieję przyszłego wybawienia.

Prawdziwe wybawienie to spełnienie, spokój, życie całą peł­nią. Chodzi o to, żeby być tym, kim się jest, i czuć w sobie dobro, które nie ma negatywnego odpowiednika – radość Ist­nienia, niezależną od niczego, co byłoby wobec niej zewnętrz­ne. Odczuwa się ją nie jako przemijające doznanie, lecz nie­ustanną obecność. W języku teistycznym o kimś, kto osiągnął ten stan, mówi się, że „poznał Boga” – niejako byt zewnętrzny, ale jako własną najskrytszą istotę. Prawdziwe zbawienie pole­ga na tym, żeby poznać samego siebie – nieodłączną część po­nadczasowego, bezpostaciowego Jednego Życia, z którego wszystko, co jest, czerpie swoje istnienie.

Prawdziwe zbawienie to wolność – od lęku, cierpienia, rze­komego niedosytu czy niedoskonałości, a więc i od wszelkiego pragnienia, łaknienia, zachłanności i lgnięcia. Jest to wolność od przymusu myślenia, od wszystkiego, co negatywne, a zwłasz­cza od przeszłości i przyszłości jako potrzeb psychicznych. Twój umysł mówi ci, że nie zdołasz dotrzeć stąd – tam. Coś musi w tym celu się wydarzyć albo ty sam musisz stać się kimś lub czymś szczególnym, zanim osiągniesz wolność i spełnienie. In­nymi słowy, umysł twierdzi, że potrzebujesz czasu – że coś musisz znaleźć, rozpracować, zrobić, osiągnąć, zdobyć albo zro­zumieć, zanim dana ci będzie wolność lub spełnienie. Czas wy­daje ci się narzędziem zbawienia, choć w istocie jest największą przeszkodą na drodze ku zbawieniu. Myślisz, że nie możesz dotrzeć do celu, startując ze swojego obecnego miejsca w ży­ciu, bo jesteś nie dość dobry, niedoskonały, podczas gdy tak naprawdę teraźniejszość to jedyny punkt wyjścia, który w tej podróży daje ci szansę powodzenia. „Cel” osiągasz bowiem, gdy uświadamiasz sobie, że już stoisz u celu. Odnajdujesz Boga, skoro tylko zdasz sobie sprawę, że wcale nie musisz go szukać. Żadna droga do zbawienia nie jest więc jedyną. Można je osiągnąć w każdych warunkach, ale żaden warunek nie jest konieczny. Istnieje natomiast jedyny punkt dostępu: teraźniej­szość. Poza obecną chwilą zbawienie jest nieosiągalne. Ży­jesz samotnie, brak ci drugiej połowy? Potraktuj tę sytuację jako furtkę, wiodącą do teraźniejszości. Jesteś z kimś związany? To także pozwoli ci wniknąć w teraźniejszość.

Nie istnieje nic, naprawdę nic, co mógłbyś zrobić albo osiągnąć, żeby stać się bliższym zbawienia, niż jesteś w tej oto chwili. Umysłowi, który przywykł sądzić, że wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, znajduje się w przyszłości, prawda ta może się wydać niezbyt zrozumiała. Zarazem też nic, co kiedykol­wiek zrobiłeś lub tobie zrobiono, nie stoi na przeszkodzie, żebyś zgodził się na to, co j e s t, i głęboko wniknął w teraź­niejszość. Nie dokonasz tego kiedyś, później. Możesz to zrobić teraz albo wcale.

Splot miłości i nienawiści

 

Dopóki twoja świadomość nie zestroi się z częstotliwością obecności, wszelkie związki – zwłaszcza intymne – dotknięte będą głęboką skazą i w sumie zaburzone. Przez chwilę – na przykład gdy jesteś „zakochany” – może się wydawać, że jest doskonale, ale ta pozorna doskonałość nieuchronnie pryska, w miarę jak coraz częściej dochodzi do sporów, konfliktów, wy­buchów niezadowolenia i aktów emocjonalnej, a nawet fizycz­nej przemocy. Niemal każdy „związek miłosny” przeradza się niebawem w splot miłości i nienawiści. Miłość może wtedy w mgnieniu oka ustąpić miejsca dzikiej napastliwości, wrogo­ści lub zupełnej nieczułości. Uchodzi to za zjawisko normalne. Przez pewien czas – kilka miesięcy czy lat – związek taki waha się między biegunami „miłości” i nienawiści, dając obojgu uczest­nikom tyleż bólu, ile przyjemności. Dość często zdarza się, że obie strony popadają w nałogowe uzależnienie od tej sinusoidy. Dzięki dramatowi, w którym tkwią, nareszcie czują, że żyją. Kiedy znika równowaga między biegunem pozytywnym a negatywnym i mroczna, destruktywna faza powraca z rosną­cą częstotliwością i mocą (a większość par prędzej czy później osiąga ten etap), w niedługim czasie związek ostatecznie się roz­pada.

Można by sądzić, że gdyby tylko się udało wyeliminować negatywną, destruktywną fazę, wszystko byłoby cacy, a związek przepięknie by kwitł – ale jest to, niestety, niewykonalne. Bieguny nawzajem od siebie zależą. Nie można mieć tylko jed­nego z nich: trzeba brać oba naraz. Faza pozytywna od począt­ku zawiera w sobie negatywną, choć ta nie od razu się ujawnia. Obie są tak naprawdę dwiema stronami tej samej anomalii. Mówię tu o związkach, potocznie zwanych romantycznymi, a nie o prawdziwej miłości, która nie ma negatywnego odpo­wiednika, ponieważ płynie z rejonów dalszych niż umysł. Mi­łość jako stan ciągły wciąż jeszcze jest wielką rzadkością: spo­tyka się ją nie częściej niż ludzi w pełni świadomych. Krótkie, złudne jej przebłyski mogą się jednak zdarzać, ilekroć w umy­słowym nurcie powstaje luka.

Oczywiście dużo łatwiej jest dostrzec anomalię w nega­tywnym aspekcie związku niż w pozytywnym. Z większą też łatwością dostrzega się źródło wszystkiego, co negatywne, w partnerze aniżeli w sobie. Skłonności negatywne mogą się przejawiać pod wieloma postaciami: jako zaborczość, zazdrość, żądza władzy, oddalenie i milcząca uraza, potrzeba stawiania na swoim, niewrażliwość i pochłonięcie samym sobą, emocjonal­nie umotywowane żądania i manipulacje, chęć toczenia sporów, krytykowania, osądzania, obwiniania lub napastowania, gniew, bezwiedna zemsta za ból, zadany niegdyś przez któreś z rodzi­ców, wściekłość i przemoc fizyczna.

Pozytywna strona związku przejawia się w tym, że „kochasz” osobę, z którą jesteś związany. Początkowo do głębi cię to za­spokaja. Wyraźnie czujesz, że żyjesz. Twoje życie nabrało raptem sensu, ponieważ ktoś cię potrzebuje, pragnie, napawa po­czuciem, że jesteś wyjątkowy, ty zaś wszystko to odwzajem­niasz. Kiedy jesteście razem, czujecie się pełni. Uczucie to bywa tak silne, że reszta swata blaknie i traci znaczenie.

Być może jednak zauważyłeś, że w tych silnych uczuciach jest pewien element niesamodzielności i kurczowego przy­wierania. Wpadasz w nałogowe uzależnienie od drugiej osoby. Działa ona na ciebie jak narkotyk. Dzięki niej doznajesz euforii, ale samo przypuszczenie, że ukochana istota mogłaby kiedyś stać się niedostępna, potrafi wywołać zazdrość, zaborczość, próby manipulacji za pomocą szantażu emocjonalnego, obwinianie i oskarżanie – a wszystko to z obawy przed utratą. Jeśli zaś twoja druga połowa w końcu rzeczywiście cię opuści, może to wzbu­dzić w tobie zajadłą wrogość albo najgłębszą rozpacz i żal. Mi­łosna tkliwość w jednej chwili ustępuje miejsca dzikiej napastli­wości lub straszliwemu żalowi. Co się nagle stało z miłością? Czy może ona w oka mgnieniu przedzierzgnąć się we własne przeciwieństwo? I czy ogóle była to miłość, czy po prostu nało­gowe lgnięcie i chciejstwo?

 

Nałóg a poszukiwanie pełni

 

Czemu popadamy w nałogową zależność od drugiego człowieka?

Romantyczny związek miłosny jest tak silnym i powszech­nie upragnionym przeżyciem, ponieważ zakochani mają wraże­nie, że uwolnili się od głęboko zakorzenionego lęku, łaknienia, niedosytu i niedoskonałości – stanów, które są nieodłącznym elementem człowieczeństwa nieoświeconego, nie odkupionego. Mają one zarówno wymiar fizyczny, jak i psychiczny.

W sferze fizycznej oczywiście daleko ci do pełni i nigdy jej nie osiągniesz: jesteś mężczyzną albo kobietą, czyli połową, a nie całością. Na tym poziomie tęsknota za pełnią – za powro­tem do stanu jedni – przejawia się jako przyciąganie między męskością a kobiecością: to, że mężczyzna potrzebuje kobiety, a kobieta – mężczyzny. Jest to niemal niepohamowany pęd do połączenia z przeciwstawnym biegunem energetycznym. Ten fizyczny popęd ma swoje duchowe źródło w pragnieniu, żeby położyć kres dwoistości, odzyskać stan pełni. Na poziomie fi­zycznym najbliższe tego ideału jest zespolenie seksualne, toteż spośród wszystkich przeżyć, jakich może dostarczyć sfera fi­zyczna, właśnie ono sprawia ludziom najgłębszą satysfakcję. Ofiarowuje im jednak zaledwie przelotną wizję pełni, moment błogostanu. Dopóki bezwiednie traktujesz je jako narzędzie zbawienia, usiłujesz położyć kres dwoistości na poziomie form – to zaś jest niewykonalne. W efekcie ukazuje ci się kuszące mgnienie raju, ale nie dostajesz zezwolenia na stały w nim po­byt i lądujesz z powrotem w swoim osobnym ciele.

Na poziomie psychicznym wrażenie niedosytu i niedo­skonałości doskwiera jeszcze silniej niż na fizycznym. Dopóki utożsamiasz się z umysłem, twoje poczucie Ja” opiera się na zewnętrzności. Innymi słowy, swoje wyobrażenie o sobie czer­piesz ze spraw, które tak naprawdę nie mają nic wspólnego z tym, kim jesteś, takich jak rola społeczna, majątek, wygląd zewnętrz­ny, sukcesy i porażki, przekonania itd. To fałszywe, z umysłu zrodzone ,ja”, czyli ego – kruche, niepewne siebie – szuka co­raz to nowych rzeczy, z którymi mogłoby się utożsamić, bo tylko dzięki nim czuje, że istnieje. Nic jednak nie daje mu wy­starczająco trwałego spełnienia. Wciąż dręczy je lęk, niedosyt i łaknienie.

I oto nagle pojawia się zupełnie wyjątkowy związek. Wy­gląda na to, że rozwiązuje on wszelkie problemy ego i zaspoka­ja wszystkie jego potrzeby. Przynajmniej z początku tak się wy­daje. Wszystko, na czym dotychczas opierałeś swoje poczucie ,ja”, staje się stosunkowo mało istotne. Skupiasz się odtąd na jednym jedynym zjawisku, które zajęło miejsce wszystkich dawniejszych spraw, nadaje twojemu życiu sens, ty zaś właśnie przez jego pryzmat określasz swoją tożsamość. Zjawiskiem tym jest osoba, którą „kochasz”. Przestałeś być odrębną drobi­ną w obojętnym wszechświecie – przynajmniej na pozór. Twój świat ma teraz centrum: ukochaną istotę. Fakt, że owo centrum mieści się na zewnątrz ciebie – czyli nadal czerpiesz spoza sie­bie wyobrażenie o tym, kim jesteś – początkowo wydaje się bła­hy. Grunt, że ulotnił się tak typowy dla umysłu egotycznego, stale ci dotąd towarzyszący lęk, a wraz z nim wrażenie twojej własnej niedoskonałości, niedosytu i niespełnienia. Ale czy naprawdę się ulotniły, rozwiały? A może wciąż czają się pod cien­ką powłoką szczęścia?

Jeśli w twoim związku „miłość” przeplata się z tym, co jest jej zaprzeczeniem – napastliwością, przemocą emocjonalną itp. – należy się obawiać, że mianem miłości pochopnie określasz egotyczne przywiązanie i nałogowe lgnięcie. Nie można kogoś kochać, aby już za chwilę go atakować. Prawdziwa miłość nie ma negatywnego odpowiednika. Jeśli twoja „miłość” ustępuje niekiedy miejsca swojemu przeciwieństwu, znaczy to, że nie jest miłością, lecz silnym popędem ego, które pragnie zyskać peł­niejsze i głębsze poczucie „siebie”, a partner chwilowo potrze­bę tę zaspokaja. Ego osiąga dzięki temu namiastkę zbawienia, która przez krótki czas nieomal sprawia wrażenie autentyku.

W pewnym momencie partner zaczyna jednak postępo­wać w sposób sprzeczny z twoimi potrzebami – a raczej z po­trzebami twojego ego. Lęk, ból i niedosyt – stałe elementy świadomości egotycznej, które tylko prowizorycznie zama­skował „związek miłosny” – znów dochodzą do głosu. To tak, jak z każdym innym nałogiem: po odpowiedniej dawce narko­tyku czujesz się świetnie, ale nieuchronnie przychodzi czas, gdy narkotyk już na ciebie nie działa. Kiedy powracają owe bolesne uczucia, doznajesz ich z jeszcze większą niż dawniej silą, a w dodatku uważasz, że druga strona związku jest ich sprawcą. Rzutujesz je więc na zewnątrz i ze wściekłą bru­talnością, wyrosłą z twojego bólu, atakujesz partnera. Może to w nim zbudzić jego własny ból i skłonić do kontrataku. Ego na tym etapie wciąż jeszcze żywi nieświadomą nadzieję, że jego napastliwość lub próby manipulacji okażą się wystarczającą karą, aby współuczestnik dramatu zmienił postępowanie i znów dal się użyć w charakterze parawanu, przesłaniającego twoją boleść.

Każdy nałóg bierze się stąd, że człowiek nieświadomie wzbrania się przed stawieniem czoła własnemu bólowi i przej­ściem przez ten ból. Każdy nałóg od bólu się zaczyna i na nim też się kończy. Niezależnie od tego, co jest twoim narkotykiem –alkohol, jedzenie, legalnie lub nielegalnie kupowane psychotropy, czy wreszcie druga osoba – używasz czegoś albo kogoś, żeby ukryć swój ból. Właśnie dlatego, po przeminięciu począt­kowej euforii, pojawia się w związkach osobistych tyle nieszczę­ścia, tyle bólu. To nie związki są ich przyczyną. One tylko wy­dobywają na jaw nieszczęście i ból, które już wcześniej w tobie tkwiły. Działa tak każdy nałóg. W każdym nałogu następuje moment, gdy narkotyk już nie wywołuje pożądanego efektu, wtedy zaś boli cię bardziej niż kiedykolwiek.

Między innymi dlatego ludzie nieustannie próbują uciec przed teraźniejszością i szukają takiego czy innego zbawienia w przyszłości. Jeśliby skupili się na obecnej chwili, pierwszą rzeczą, jaką mogliby napotkać, byłby ich własny ból, a przecież to jego najbardziej się obawiają. Gdyby tylko wiedzieli, jak łatwo jest tu i teraz odnaleźć potęgę obecności, która rozpusz­cza przeszłość wraz z całym zmagazynowanym w niej bólem – jak łatwo jest odkryć rzeczywistość, w obliczu której top­nieją urojenia. Gdyby wiedzieli, jak bliscy są własnej rzeczy­wistości wewnętrznej, bliscy Boga.

Unikanie związków też nie jest sposobem na to, żeby unik­nąć bólu. Tak czy owak – boli. Trzy nieudane związki w ciągu trzech lat prędzej wyrwą cię z uśpienia, niż trzy lata na bezlud­nej wyspie albo w zamkniętym pokoju. Ale gdybyś umiał w tej samotności pozostać bez reszty obecny, to także okazałoby się skuteczne.

Od związków uzależniających do oświeconych

 

Czy związek oparty na nałogowym uzależnieniu można prze­mienić w prawdziwy?

Owszem. Uda ci się to, jeśli będziesz obecny i postarasz się stopniowo jeszcze bardziej uobecniać, coraz głębiej wnika­jąc uwagą w teraźniejszość: jest to kluczowa sprawa niezależnie od tego, czy żyjesz samotnie, czy z kimś w parze. Jeśli miłość ma rozkwitnąć, blask twojej obecności musi być dostatecznie silny, żebyś nie oddawał się już we władzę myśliciela ani ciała bolesnego i nie sądził, że któreś z nich dwojga jest tobą. Wie­dzieć, że tak naprawdę jest się Istnieniem, które przesłania myśliciel, cichym bezruchem pod warstwą umysłowego zgiełku, miłością i radością pod pokładami bólu – oto wolność, zba­wienie, oświecenie. Wyzbyć się utożsamienia z ciałem bolesnym, to ogarnąć je własną obecnością, a zatem poddać przeistocze­niu. Wyzbyć się utożsamienia z myśleniem, to stać się milczą­cym obserwatorem własnych myśli i zachowań, a zwłaszcza po­wtarzalnych klisz umysłowych oraz ról, które gra ego.

Kiedy pozbawiasz umysł rangi samodzielnego ,ja”, przesta­je on natrętnie ci się narzucać; natręctwo to w zasadzie polega na przymusie osądzania – czyli opierania się temu, co jest. Opór ten powoduje konflikty, dramaty i nowy ból, gdy nato­miast przestajesz ferować wyroki i zgadzasz się na to, co jest, uwalniasz się od umysłu. Robisz tym samym miejsce miłości, radości, spokojowi. Najpierw przestajesz osądzać siebie, a potem partnera. Największy przełom w związku dwojga1 ludzi dokonuje się, gdy w pełni akceptujesz drugą osobę, bio­rąc ją z dobrodziejstwem inwentarza, nie pragnąc w żaden spo­sób osądzać jej czy zmieniać. Natychmiast przekraczasz wtedy granice ego. Kończą się wszystkie umysłowe gry, ustaje nałogo­we przywieranie. Nikt nie jest już ofiarą ani sprawcą, oskarży­cielem ani oskarżonym. Przestaje zarazem działać sprzężenie zwrotne, które dotychczas sprawiało, że dawałeś się wciągać w cudze nieuświadomione schematy, tym samym przedłużając ich żywot. Wtedy zaś albo rozstajecie się – ale w atmosferze miłości – albo też razem wnikacie jeszcze głębiej w teraźniej­szość, w Istnienie. Czy to aby nie za proste? Nie, to właśnie takie jest: całkiem proste.

Miłość jest stanem Istnienia. Twoja miłość nie mieszka gdzieś na zewnątrz ciebie, lecz tkwi głęboko w tobie. Nie mo­żesz jej utracić i ona także nie może cię opuścić. Nie jest zależ­na od żadnego innego ciała, zewnętrznej formy. W pełni obecny, ogarnięty cichym bezruchem, czujesz prawdziwego siebie – bezpostaciowego, ponadczasowego – jako życie nieprzejawione, dzięki któremu twoja fizyczna forma w ogóle żyje. Za­czynasz też wtedy czuć, że to samo życie trwa we wszystkich ludziach i w innych istotach, w samej ich głębi. Przejrzałeś za­słonę formy i odrębności. To właśnie jest urzeczywistnienie jed­ni. To właśnie jest miłość.

Czym jest Bóg? Jednym Życiem, wiecznym we wszystkich formach życia. A czym jest miłość? Tym, że czujesz to Jedno Życie głęboko w sobie i we wszystkich stworzeniach. Ze nim jesteś. A zatem wszelka miłość jest miłością Boga.

Miłość nie działa wybiórczo, tak jak i blask słońca pada na wszystko bez wyboru. Nie wyróżnia jednej osoby spośród in­nych. Nie wie, co to wyłączność. Kiedy opiera się na wyłączno­ści, nie jest miłością Boga, lecz „miłością” ego. Ale siła, z jaką odczuwa się prawdziwą miłość, bywa rozmaita. Zdarza się, że ktoś odbija ku tobie twoje uczucie z większą niż inni wyrazi­stością i mocą, a jeśli osoba ta czuje do ciebie to samo, co ty do niej, można powiedzieć, że łączy was związek miłosny. Ma on dokładnie taki sam charakter jak więź między tobą a sąsiadem z autobusu, pierwszym lepszym ptakiem, drzewem lub kwia­tem. Jedyną różnicę stanowi intensywność odczuwania tej więzi.

Nawet w związku opartym skądinąd na nałogowym uza­leżnieniu może chwilami przeświecać spod powierzchni coś prawdziwszego, głębszego niż wzajemne potrzeby dwojga nałogowców. Wasze umysły zawieszają wtedy działalność, a cia­ło bolesne chwilowo przysypia. Może się to zdarzyć w momen­cie fizycznej bliskości albo kiedy oboje jesteście świadkami cudu narodzin, w obliczu śmierci lub gdy jedno z was ciężko zachoruje: w każdej sytuacji, która obezwładnia umysł. Po­grzebane zazwyczaj pod umysłem Istnienie objawia się wtedy, umożliwiając prawdziwą komunikację.

Prawdziwa komunikacja to komunia – urzeczywistnienie jedni, czyli miłość. W większości wypadków nie udaje się jej podtrzymać przez dłuższy czas, chyba że oboje potraficie wy­trwać w stanie obecności dość intensywnej, aby nie miał do was przystępu umysł i jego stare klisze. Gdy tylko bowiem powraca on i twoje utożsamienie z nim, nie jesteś już sobą, lecz umysło­wym wyobrażeniem o sobie, a wtedy znów zaczynasz toczyć gry i wcielać się w rozmaite role, żeby zaspokoić potrzeby ego. Znowu przepoczwarzasz się w ludzki umysł, który udaje ludz­ką istotę, prowadzi wymianę z drugim umysłem i odgrywa dra­mat zwany „miłością”.

Chociaż mogą wam się zdarzać krótkie przebłyski miłości, nie rozkwitnie ona, dopóki oboje raz na zawsze nie uwolnicie się od poczucia tożsamości z umysłem i nie staniecie się wystar­czająco obecni tu i teraz, żeby rozpuścić ciało bolesne – lub przynajmniej nie nauczycie się trwać jako przytomni obserwa­torzy. Ciału bolesnemu nie uda się już wtedy zawładnąć wami i miłości zniszczyć.

 

Związki jako praktyka duchowa

 

W czasach, gdy egotyczny porządek świadomości (a wraz z nim wszystkie struktury społeczne, polityczne i gospodar­cze, które stworzył) wchodzi w stadium ostatecznego upadku, w związkach między mężczyznami a kobietami odzwierciedla się głęboki kryzys, w jakim znalazła się ludzkość. Ponieważ lu­dzie coraz bardziej utożsamiają się z umysłem, większość związków nie jest zakorzeniona w Istnieniu, staje się więc źródłem bólu, ogniskiem problemów i konfliktów.

Miliony ludzi żyją dziś samotnie lub w pojedynkę wycho­wują dzieci, bo nie umieją wejść z nikim w bliski związek albo nie chcą znowu odgrywać niepoczytalnych dramatów, które pamiętają ze związków wcześniejszych. Inni zaliczają kolejne związki, kolejne cykle rozkoszy i bólu, ścigając nieuchwytny cel: spełnienie dzięki zespoleniu z przeciwnym biegunem energii. Jeszcze inni wybierają kompromis i trwają w związkach zabu­rzonych, w których przeważa to, co negatywne; postępują tak ze względu na dzieci lub dla własnego bezpieczeństwa, z przy­zwyczajenia, z lęku przed samotnością albo pod wpływem ja­kiejś innej, rzekomo korzystnej dla obu stron motywacji, a cza­sem nawet z powodu nieświadomego uzależnienia od podniet, emocjonalnych dramatów i ran.

Każdy kryzys niesie jednak z sobą nie tylko groźbę, lecz i szansę. Skoro związki powodują wzmocnienie i rozrost egotycznych schematów działania umysłu oraz uruchamiają cia­ło bolesne – a przecież tak właśnie ostatnimi czasy się dzieje – może lepiej byłoby zaakceptować ten fakt, zamiast przed nim uciekać? Może lepiej współdziałać z tą tendencją, zamiast uni­kać związków albo nadal gonić za mirażem partnera idealnego, który pozwoli ci rozwiązać problemy lub da uczucie spełnienia? Jak już powiedziałem, w każdym kryzysie ukryta jest szansa, ale nie ujawni się ona, dopóki nie przyjmiesz do wiadomości i nie zaakceptujesz całokształtu sytuacji. Dopóki zaprzeczasz faktom, próbujesz przed nimi uciec lub pragniesz, żeby było inaczej, niż jest, szansa nie otworzy się przed tobą, sytuacja na­dal będzie cię więzić, sama zaś pozostanie bez zmian albo jesz­cze się pogorszy.

Kiedy przyjmujesz do wiadomości i akceptujesz fakty, za­razem w pewnej mierze od nich się uwalniasz. Na przykład gdy wiesz, że w jakimś układzie brakuje harmonii i trwasz w tej wiedzy, pojawia się dzięki niej nowy czynnik, toteż dysharmonia musi ulec przemianie. Kiedy wiesz, że nie jesteś spo­kojny, ta twoja wiedza stwarza cichą, nieruchomą przestrzeń, która otacza twój niepokój miłosnym, tkliwym uściskiem, prze­mieniając go w spokój. Nic natomiast nie możesz zrobić, żeby spowodować przemianę wewnętrzną. Nie zdołasz zmie­nić własnego wnętrza, a już z całą pewnością nie wywołasz ta­kiej przemiany u partnera ani u nikogo innego. Możesz jedynie stworzyć przestrzeń, dzięki której dokona się przemiana, poja­wią się łaska i miłość.

Ilekroć więc twój związek się nie układa, ilekroć wydoby­wa tkwiące w tobie i w drugiej osobie „szaleństwo”, ciesz się: coś, co pozostawało nieuświadomione, wychodzi na jaw. Jest to szansa zbawienia. Z chwili na chwilę pielęgnuj wiedzę o każ­dej z tych chwil, a już zwłaszcza bądź świadom swojego stanu wewnętrznego. Jeśli ogarnia cię gniew, wiedz o nim. Jeśli budzi się zazdrość, odruchy obronne, chęć toczenia sporów i stawiania na swoim, jeśli tkwiące w tobie dziecko domaga się miłości i uwagi, jeśli odżywają jakiekolwiek bolesne emocje – cokolwiek się pojawia, wiedz, co bieżąca chwila naprawdę zawiera i trwaj w tej wiedzy. Związek z drugą osobą staje się wtedy twoją sadhaną – praktyką duchową. Jeśli zauważysz, że bliski ci człowiek postępuje w sposób nieświadomy, weź to spo­strzeżenie w kochające objęcia swojej wiedzy, dzięki temu nie będziesz bowiem musiał reagować. Nieświadomość i wiedza nie mogą długo współistnieć, nawet jeśli wiedzę tę posiada tylko partner osoby, w której zachowaniu akurat uzewnętrznia się nieświadomość. Dla formy energetycznej, leżącej u podłoża wrogości i napastliwości, miłość jest absolutnie nieznośnym towarzystwem. Jeśli w jakimkolwiek stopniu reagujesz na nie­świadome zachowania partnera, sam też w nieświadomość się staczasz. Ale jeśli potem przypominasz sobie, że masz w i e d z i e ć o swojej reakcji, nic jeszcze nie jest stracone.

Ludzkość stoi w obliczu konieczności ewolucji, bo tylko pod warunkiem, że wejdzie na wyższy jej etap, mamy szansę ocaleć jako gatunek. Ta zmiana ewolucyjna wpłynie na wszystkie aspek­ty ludzkiego życia, a zwłaszcza na związki osobiste. Jeszcze ni­gdy nie prześladowało ich tyle problemów i konfliktów, co dziś. Jak być może zauważyłeś, nie po to jesteś w związku, żeby dał ci on szczęście lub spełnienie. Jeśli nadal będziesz próbował dążyć do zbawienia poprzez związek osobisty, spotka cię cała seria rozczarowań. Lecz jeśli pogodzisz się z tym, że dzięki związ­kowi masz zyskać świadomość, a nie szczęście, rzeczy­wiście da ci on zbawienie, ty zaś sprzymierzysz się z wyższą świadomością, która pragnie przyjść na ten świat. Natomiast każdego, kto będzie trzymał się starych schematów, czeka coraz straszliwszy ból, przemoc, zamęt wewnętrzny i obłęd.

 

Myślę, że bez udziału obu stron związek nie może stać się dro­gą praktyki duchowej, jaką proponujesz. Na przykład człowiek, z którym jestem, wciąż jeszcze postępuje zgodnie ze starymi kliszami zazdrości i despotyzmu. Wiele razy zwracałam mu uwagę, ale nie potrafi zobaczyć, co robi.

Ilu osób potrzeba, żeby twoje życie stało się praktyką du­chową? Mniejsza o to, że twój towarzysz życia nie chce brać w niej udziału. Poczytalność – świadomość – może zaistnieć w tym świecie jedynie za twoim pośrednictwem. Nie musisz wyczekiwać, aż świat stanie się poczytalny albo ktoś inny zyska świadomość, to wtedy i ty osiągniesz nareszcie oświecenie. Można by tak czekać wieki. Nie wytykajcie sobie nawzajem braku świadomości. Gdy zaczynacie się spierać, każde z was natychmiast utożsamia się z pewnym stanowiskiem myślowym i odtąd broni nie tylko tego stanowiska, ale i swojego poczucia ,ja”. Ego przejęło rządy, a wy straciliście świadomość. Niekiedy wskazane bywa zwrócenie partnerowi uwagi na pewne strony jego postępowania. Jeśli będziesz przy tym bardzo czujna i obec­na, masz szansę zrobić to bez udziału ego – bez obwiniania, oskarżania czy wytykania błędów.

Kiedy osoba, z którą jesteś, postępuje w sposób nieświado­my, zaniechaj wszelkiego osądzania. Osądzasz, gdy sprawcę nieświadomych uczynków pochopnie z nimi utożsamiasz. Osą­dzasz również wtedy, kiedy własną nieświadomość rzutujesz na drugiego człowieka i uznajesz za jego prawdziwe oblicze. Wstrzymywanie się od osądów nie polega na tym, że widząc zaburzenia lub oznaki nieświadomości, nie potrafisz ich należy­cie rozpoznać, lecz na tym, że j e s t e ś wiedzą, nie zaś reakcją i sędzią. W ogóle nie musisz wtedy reagować, a jeśli już zare­agujesz, pozostaniesz zarazem wiedzą – czyli przestrzenią, w której reakcję się obserwuje, pozwalając jej zaistnieć. Zamiast zwalczać ciemność, wpuścisz światło. Zamiast reagować w obli­czu urojeń, dostrzeżesz je, a jednocześnie przejrzysz na wskroś. Będąc wiedzą, stwarzasz jasną przestrzeń kochającej obec­ności, która pozwala wszystkim rzeczom i ludziom być tym, czym są. Nie ma skuteczniejszego katalizatora przemiany. Jeśli będziesz się ćwiczyć w tej sztuce, a twój towarzysz życia zosta­nie z tobą, nie wytrwa w nieświadomości.

Jeżeli się umówicie, że wasz związek ma być formą prakty­ki duchowej, to tym lepiej. Będziecie wtedy mogli ujawniać nawzajem przed sobą myśli i uczucia, gdy tylko się pojawią lub natychmiast po sprowokowanej przez nie reakcji. Dzięki temu unikniecie zwłoki, podczas której niewyrażona albo zignoro­wana emocja czy też uraza mogłaby się jątrzyć i wzmagać. Na­ucz się wyrażać uczucia, nie czyniąc wyrzutów. Naucz się słu­chać drugiego człowieka w sposób otwarty, z opuszczoną gardą. Daj mu przestrzeń: niech i on ma szansę wyrazić to, co czuje. Bądź obecna. Zarzuty, obrona, atak – wszystkie stałe fragmen­ty gry, których zadaniem jest wzmocnienie lub ochrona ego (ina­czej mówiąc: zaspokojenie jego potrzeb) – staną się wtedy zbęd­ne. Najważniejsze jest dawanie przestrzeni – zarówno innym ludziom, jak i samemu sobie. Bez tego miłość nie rozkwitnie. Kiedy wyeliminujecie dwa czynniki, pod wpływem których związki niszczeją – innymi słowy, kiedy przeistoczysz ciało bo­lesne oraz przestaniesz się utożsamiać z umysłem i ze stanowi­skami myślowymi, a twój partner zrobi to samo – poczujecie, że wasz związek cudownie rozkwita. Zamiast oglądać w drugim człowieku lustrzane odbicie własnego bólu i nieświadomości, zamiast zaspokajać potrzeby ego, wynikające z nałogowego uza­leżnienia, zaczniecie odbijać ku sobie nawzajem blask miłości, którą czujecie głęboko w swoim wnętrzu, a która budzi się wraz ze świadomością jedni, łączącej was ze wszystkim, co jest. Taka miłość nie ma negatywnego odpowiednika.

Jeśli twój partner nadal utożsamia się z umysłem i ciałem bolesnym, podczas gdy ty już od nich się uwolniłaś, będzie to trudna sytuacja – nie dla ciebie, lecz dla partnera. Niełatwo jest żyć z osobą oświeconą – a raczej żyje się z nią tak łatwo, że ego czuje się wtedy straszliwie zagrożone. Pamiętaj, że potrzebne mu są problemy, konflikty i „wrogowie”, ponieważ wzmagają poczucie odrębności, na którym buduje ono swoją tożsamość. Umysł nieoświeconego partnera popada w głębokie zaniepo­kojenie, bo jego skostniałe struktury nie napotykają oporu, chwieją się więc i słabną, a nawet istnieje „groźba”, że całkiem runą i nastąpi utrata osobowości. Ciało bolesne domaga się sprzę­żenia zwrotnego, lecz go nie uzyskuje. Niezaspokojona jest po­trzeba różnicy zdań, dramatu i konfliktu. Ale uważaj: zdarzają się ludzie, którzy tak naprawdę są po prostu mało spontaniczni, zamknięci w sobie, niewrażliwi albo odcięci od własnych uczuć, myślą jednak i usiłują przekonać otoczenie, że doznali oświece­nia lub przynajmniej „są całkiem w porządku”, nie w porządku jest natomiast ktoś, z kim pozostają w osobistym związku. Zja­wisko to częściej niż u kobiet występuje u mężczyzn. Nierzad­ko uważają oni, że partnerka zachowuje się irracjonalnie lub nazbyt emocjonalnie. Tymczasem osoba doznająca emocji ma już całkiem niedaleko do promiennego ciała wewnętrznego, ukrytego tuż pod nimi. Natomiast ktoś, kto siedzi głównie we własnej głowie, jest od niego znacznie bardziej oddalony i musi ogarnąć świadomością ciało emocjonalne, zanim otworzy się przed nim wewnętrzne.

Kto nie emanuje miłością i radością, kto nie jest w pełni obecny i otwarty wobec wszystkich istot, ten nie jest też oświe­cony. Sprawdzianem może być także to, jak dana osoba zacho­wuje się w trudnych lub prowokujących sytuacjach albo wtedy, gdy coś się „nie układa”. Jeśli twoje „oświecenie” jest tak na­prawdę czymś, co sobie w swoim egotycznym omamieniu wmówiłeś, życie wkrótce postawi cię w obliczu próby, która wy­dobędzie na jaw twoją nieświadomość w takiej czy innej postaci – lęku, gniewu, odruchów obronnych, chęci osądzania, depre­sji, itd. Jeśli żyjesz z kimś w parze, na wiele prób wystawi cię właśnie osoba, z którą jesteś związany. Dla kobiety próbą taką może się stać brak żywszego odzewu ze strony mężczyzny, żyjącego prawie wyłącznie we własnej głowie. Źle będzie znosi­ła fakt, że nie potrafi on naprawdę jej wysłuchać, obdarzyć uwagą ani stworzyć przestrzeni, w której mogłaby zaistnieć – a wszystko przez to, że nie umie być obecny tu i teraz. Pod wpływem braku miłości w związku – czyli defektu, z powo­du którego kobieta zazwyczaj cierpi bardziej niż mężczyzna

– w kobiecie dojdzie do głosu ciało bolesne i za jego to pośred­nictwem zaatakuje ona partnera, obwiniając go, krytykując, robiąc mu wymówki itd. Teraz on z kolei stanie w obliczu trud­nej sytuacji. Aby obronić się przed ciałem bolesnym kobiety, którego napaści nic, jego zdaniem, nie usprawiedliwia, jeszcze bardziej okopie się na swoich umysłowych pozycjach, uza­sadniając własne postępowanie, broniąc się i kontratakując. W końcu w nim także może odezwać się ciało bolesne. Kiedy zaś oboje oddadzą się we władzę ciał bolesnych, spadną na po­ziom głębokiej nieświadomości, przemocy emocjonalnej, dzikich ataków i kontrataków. Proces ten nie ustanie, dopóki oba ciała bolesne nie nasycą się i nie wejdą w stan uśpienia. Aż do następnego razu.

Jest to tylko jeden z mnóstwa możliwych scenariuszy. Na­pisano wiele tomów i wiele ich dałoby się jeszcze napisać o tym, jak w związkach męsko–damskich dochodzi do głosu nie­świadomość. Ale – o czym już zresztą wspomniałem – gdy raz zrozumiesz, co jest podstawą tej anomalii, nie musisz potem zgłębiać jej niezliczonych przejawów.

Reasumując: każda trudna sytuacja z powyższego scena­riusza jest w rzeczywistości zakamuflowaną szansą zbawienia. Uczestnicy konfliktu w każdej chwili mogą się wyrwać spod władzy nieświadomości. Mężczyzna mógłby na przykład po­traktować wrogość kobiety jako zachętę do tego, żeby wyzbyć się utożsamienia z umysłem, zbudzić się i wejść w teraźniej­szość, uobecnić – nie zaś jeszcze bardziej z umysłem się iden­tyfikować, popadając w coraz głębszą nieświadomość. Z ko­lei kobieta zamiast utożsamiać się z ciałem bolesnym, może stać się wiedzą – obserwatorką bolesnych emocji, które w niej samej grają – i dotrzeć do potęgi teraźniejszości, a jednocześnie zainicjować przeistoczenie bólu. Uwolni się dzięki temu od automatyzmu, który każe jej rzutować ból na zewnątrz. Bę­dzie wtedy mogła okazać mężczyźnie, co czuje. Nie wiadomo oczywiście, czy mężczyzna jej wysłucha, będzie miał jednak szan­sę stać się obecnym. Z pewnością można zaś liczyć, że nastąpi przerwa w obłędnej serii mimowolnych reakcji, narzuconych przez stare schematy funkcjonowania umysłu. Jeśli kobieta prze­gapi okazję, mężczyzna – zamiast całym sobą wchodzić we wła­sną reakcję – może przyjrzeć się temu, jak jego umysł i emocje odpowiadają na ból partnerki. Potem zaś może obserwować, jak z kolei w nim samym uruchamia się ciało bolesne, i w ten spo­sób uświadomić sobie swoje emocje. Powstałaby dzięki temu przejrzysta, nieruchoma przestrzeń czystej świadomości – wie­dza, milczący świadek, obserwator. Świadomość ta nie neguje bólu, a jednak mieści się w rejonach bólowi niedostępnych. Po­zwala mu zaistnieć, a jednocześnie go przeistacza. Wszystko ak­ceptując, zarazem wszystko przemienia. W wyniku opisanego procesu otworzyłyby się przed kobietą drzwi, którymi z łatwo­ścią mogłaby wejść wraz z mężczyzną w ową przestrzeń.

Jeśli w relacjach z partnerem zawsze (czy choćby przeważ­nie) będziesz obecny, postawi go to w najtrudniejszej z moż­liwych sytuacji. Nie zdoła przez dłuższy czas znosić twojej obecności, samemu pozostając nieświadomym. Jeśli będzie gotów, wejdzie drzwiami, które przed nim otwierasz, i wraz z tobą zadomowi się w przestrzeni świadomości. Jeśli okaże się, że nie dojrzał do tej przemiany, rozdzielicie się jak oliwa i woda. Światło zbyt boleśnie rani tego, kto woli pozostać w ciemnościach.

 

Czemu kobiety bliższe oświecenia

 

Czy mężczyźni i kobiety napotykają na drodze do oświecenia te same przeszkody?

Tak, ale u mężczyzn inaczej niż u kobiet rozłożone są ak­centy. Ogólnie rzecz biorąc, kobiecie łatwiej jest czuć własne ciało i być w nim, jest więc z natury bliższa Istnienia (a poten­cjalnie również oświecenia) niż mężczyzna. Właśnie dlatego wiele starożytnych kultur intuicyjnie wybierało żeńskie postaci czy alegorie, aby za ich pośrednictwem przedstawić lub opisać transcendentalną, niezależną od form rzeczywistość. Często upatrywano w niej łono, z którego wszelkie stworzenie się ro­dzi, a gdy potem żyje, wcielone w formę, z tegoż łona czerpie pokarm. Tao Te Ching– jedna z najbardziej starożytnych i naj­głębszych ksiąg, jakie kiedykolwiek napisano — określa Tao (czyli, rzec by można, Istnienie) jako „bezkresną, wiecznie obec­ną matkę wszechświata”. Kobiety są oczywiście bliżej niej aniżeli mężczyźni, stanowią bowiem na dobrą sprawę „uciele­śnienie” Nieprzejawionego. Wszystkie stworzenia i rzeczy mu­szą jednak prędzej czy później wrócić do Źródła. „Wszystko znika w Tao. Ono jedyne trwa”. Ponieważ uważa się, że Źródło jest rodzaju żeńskiego, psychologia i mitologia przedstawia to jego dwojakie działanie jako jasną i ciemną stronę archetypu ko­biecości. Wielka Bogini – Boska Macierz – ma dwa aspekty: ob­darza życiem, ale też życia pozbawia.

Kiedy umysł przejął rządy, a ludzie stracili kontakt ze swoją prawdziwą naturą, czyli boską esencją, wyobrazili sobie Boga jako postać męską. W społeczeństwie zaczęli dominować męż­czyźni: kobiecość została podporządkowana męskości.

Nie twierdzę, że należy powrócić do dawnych wyobrażeń boskości w wydaniu żeńskim. Niektórzy mówią ostatnio „Bogini” zamiast „Bóg”– To dobry pomysł, bo przywraca się w ten sposób dawno utraconą równowagę między męskością a kobie­cością. Ale wyobrażenie tak czy owak jest tylko wyobrażeniem, konceptem, i chociaż doraźnie może okazać się pożyteczne, tak jak na krótką metę przydatna bywa mapa lub drogowskaz, sta­je się raczej przeszkodą niż pomocą dla kogoś, kto dojrzał już do tego, żeby sobie uświadomić ukrytą za wszelkimi koncepta­mi i wyobrażeniami rzeczywistość. Prawdą jest natomiast, że umysł nadaje na częstotliwościach, które sprawiają wrażenie z gruntu męskich: stawia opór, walczy o władzę, wykorzystuje, manipuluje, atakuje, usiłuje pojmać i posiąść itd. Właśnie dlate­go tradycyjnie pojmowany Bóg jest patriarchalną, władczą fi­gurą; często przedstawia się go jako gniewnego starca, którego wedle Starego Testamentu należy nieustannie się lękać. Ten Bóg to projekcja ludzkiego umysłu.

Do tego, żeby wykroczyć poza umysł i odbudować więź z głębszą rzeczywistością Istnienia, potrzebne są zupełnie inne cechy: uległość, bezstronność, otwartość, która nie opiera się życiu, lecz pozwala mu trwać, zdolność brania wszystkich rze­czy i zjawisk w kochające, „wiedzące” objęcia. Przymioty te po­zostają w znacznie bliższym związku z zasadą żeńską. Podczas gdy umysł ma energię twardą i sztywną, energia Istnienia jest miękka, uległa, a mimo to nieskończenie potężniejsza od ener­gii umysłu. Umysł rządzi naszą cywilizacją, natomiast Istnienie ma pieczę nad życiem na naszej planecie i wszędzie poza nią. Istnienie to Inteligencja, która w sposób widzialny przejawia się pod postacią fizycznego wszechświata. Kobiety są jej z natury bliższe, ale mężczyźni też mogą do niej dotrzeć w sobie.

Większość współczesnych mężczyzn i kobiet nadal tkwi we władzy umysłu, utożsamiając się z myślicielem i z ciałem bolesnym. Oczywiście stoi to na przeszkodzie oświeceniu i roz­kwitowi miłości. Dla mężczyzn główną przeszkodą jest zazwyczaj myślący umysł, a dla kobiet – ciało bolesne, chociaż bywa też odwrotnie, a u niektórych osób obie te przeszkody są rów­nie silne.

 

Zbiorowe ciało bolesne kobiet i jego rozpuszczanie

 

Czemu dla kobiet ciało bolesne jest większą przeszkodą?

Ciało bolesne prócz aspektu osobistego ma też zazwyczaj aspekt zbiorowy. Ten osobisty tworzy się z osadu bolesnych emocji, których sam w przeszłości doznałeś. Zbiorowy powsta­je natomiast z bólu, który przez tysiące lat gromadził się w zbio­rowej psychice ludzkiej jako pozostałość chorób, tortur, wojen, zabójstw, okrucieństw, szaleństw itd. Osobiste ciało bolesne każdego człowieka czerpie zarazem soki ze zbiorowego ciała bolesnego. W tym ostatnim można wyróżnić wiele kategorii. Na przykład pewnym rasom ludzkim bądź też krajom, nęka­nym szczególnie brutalnymi odmianami konfliktów czy prze­mocy, zbiorowe ciało bolesne bardziej ciąży. Osoba obarczona silnym ciałem bolesnym i za mało świadoma, żeby wyzbyć się tożsamości z nim, nie tylko będzie musiała nieustannie lub cyklicznie przeżywać na nowo swoje bolesne emocje, lecz łatwo może też stać się sprawcą albo ofiarą gwałtu – zależnie od tego, jaki charakter ma jej ciało bolesne: czynny czy raczej bierny. Z drugiej jednak strony człowiek taki może być też bliższy oświecenia. Nie jest oczywiście powiedziane, że wykorzysta tę szansę, ale skoro tkwi w koszmarze, będzie miał zapewne silniejszą motywację do tego, żeby się przebudzić, niż ktoś, kto tylko trzęsie się na wybojach zwykłego snu. Każda kobieta – z wyjątkiem tych w pełni świadomych – prócz osobistego ciała bolesnego ma też swój udział w czymś, co można by nazwać zbiorowym ciałem bolesnym kobiet. Skła­da się ono z nagromadzonego bólu, który kobiety wycierpiały w ciągu tysiącleci – po części dlatego, że podporządkowali je sobie mężczyźni, po części zaś wskutek istnienia niewolnictwa, wyzysku, gwałtów, rodzenia i tracenia dzieci łtd. W bólu emo­cjonalnym lub fizycznym, jaki u wielu kobiet występuje przed krwawieniem miesięcznym i podczas niego, przejawia się zbio­rowy aspekt ciała bolesnego, które budzi się wtedy z uśpienia, chociaż mogą je też uruchomić inne okoliczności. Ból ten ogra­nicza swobodę przepływu energii życiowej, którego fizycznym przejawem jest miesiączka. Zatrzymajmy się na chwilę przy tej kwestii i zobaczmy, w jaki sposób menstruacja może się stać katalizatorem oświecenia.

Często się zdarza, że kobieta wpada wtedy w niewolę ciała bolesnego. Zawiera ono ogrom energii, która z łatwością może sprawić, że bezwiednie z nim się utożsamisz. Ulegasz wówczas opętaniu przez pole energetyczne, które gnieździ się w twojej przestrzeni wewnętrznej i podszywa się pod ciebie, chociaż oczywiście wcale tobą nie jest. Przemawia twoim głosem, działa i myśli za twoim pośrednictwem. Stwarza w twoim ży­ciu niedobre sytuacje, żeby z nich czerpać energię. Pragnie coraz to nowych dawek bólu w dowolnej formie. Opisałem już wcześniej ten proces. Może on przybrać naprawdę jado­witą i niszczycielską postać. Objawia się wtedy czysty ból, miniony ból – który nie jest tobą.

Już dziś znacznie więcej kobiet niż mężczyzn zbliża się do stanu pełnej świadomości, a w nadchodzących latach będzie ich coraz szybciej przybywać. Mężczyźni może im kiedyś dorównają, ale przez dłuższy czas utrzyma się rozziew między świa­domością jednej a drugiej płci. Kobiety wchodzą z powrotem w swoją przyrodzoną rolę, w której czują się zatem naturalniej od mężczyzn: jest to rola pomostu między światem przejawio­nym a sferą Nieprzejawionego, między fizycznością a duchem. Jako kobieta masz głównie za zadanie tak przeistoczyć ciało bo­lesne, żeby nie wkraczało między ciebie a twoją prawdziwą jaźń — istotę tego, czym jesteś. Na drodze do oświecenia musisz oczywiście uporać się też z drugą przeszkodą, którą stanowi my­ślący umysł, ale podczas rozprawy z ciałem bolesnym staniesz się tak bardzo obecna, że pozwoli ci to wyzbyć się utożsamienia z umysłem.

Pamiętaj przede wszystkim, że dopóki ból jest tworzywem twojej tożsamości, nie zdołasz się od niego uwolnić. Dopóki część twojego poczucia Ja” tkwi ulokowana w bolesnych emo­cjach, dopóty przed każdą swoją próbą uleczenia tego bólu będziesz się nieświadomie wzbraniać lub ją sabotować. Dla­czego? Po prostu dlatego, że nie chcesz ponieść choćby naj­mniejszego uszczerbku, a ból zdążył już się stać istotną częścią ciebie. Proces ten przebiega nieświadomie, a można go prze­zwyciężyć jedynie uświadamiając go sobie.

Kiedy nagle spostrzeżesz, że jesteś – i to nie od dziś – przy­wiązana do własnego bólu, może to być spory szok. Lecz gdy tylko uświadomisz sobie ten fakt, więź z bólem zniknie. Ciało bolesne stanowi pole energii – można by nieomal powiedzieć: osobny byt, chwilowo gnieżdżący się w twojej przestrzeni we­wnętrznej. Jest to energia życiowa, która uwięzia, przestała pły­nąć. Ciało bolesne wzięło się oczywiście stąd, że coś kiedyś się wydarzyło. Jest wciąż w tobie żywą przeszłością, a jeśli utoż­samiasz się z nim, to zarazem i z nią. Tożsamość ofiary opiera się na przeświadczeniu, jakoby przeszłość miała większą moc od teraźniejszości, podczas gdy tak naprawdę jest akurat od­wrotnie. Tożsamość ofiary stoi na wierze, jakoby inni ludzie byli odpowiedzialni za to, że jesteś tym, kim jesteś, że doznajesz bolesnych emocji lub nie umiesz być prawdziwą sobą. A tymczasem jedyna rzeczywista moc tkwi w bieżącej chwili: moc twojej własnej obecności. Skoro tylko uświadomisz sobie ten fakt, pojmiesz, że odtąd za swoją przestrzeń wewnętrzną odpowiadasz wyłącznie ty sama, nikt inny, a przeszłość nie sprosta potędze teraźniejszości.

A zatem utożsamienie z ciałem bolesnym nie pozwala ci rozprawić się z nim. Są kobiety, które osiągnęły już, co prawda, wystarczającą świadomość, żeby na poziomie osobistym roz­stać się z tożsamością ofiary, wciąż jednak kurczowo trzymają się tej tożsamości w jej aspekcie zbiorowym, rozpamiętując, „co mężczyźni zrobili kobietom”. Mają rację – a jednocześnie jej nie mają. Mają rację o tyle, że zbiorowe ciało bolesne kobiet rzeczywiście jest w znacznej mierze dziełem męskiej wobec nich przemocy i tłamszenia, jakiemu od całych tysiącleci podlega żeńska zasada na kuli ziemskiej. Nie mają zaś racji, jeśli budu­ją na tym swoje poczucie ,Ja”, przez co same zamykają się w wię­zieniu zbiorowej tożsamości ofiary. Dopóki kobieta hołubi w sobie gniew, urazę lub potępienie, kurczowo trzyma się ciała bolesnego. Może jej to wprawdzie dawać kojące poczucie toż­samości, solidarności z innymi kobietami, zarazem jednak przykuwają do przeszłości i nie pozwala dotrzeć do całej pełni własnej istoty i prawdziwej mocy. Gdy kobiety unikają męż­czyzn, sprzyja to narastaniu w nich poczucia odrębności, a więc wzmacnia ego. Im zaś jest ono silniejsze, tym dalej ci do twojej prawdziwej natury.

Nie buduj więc swojej tożsamości na ciele bolesnym. Le­piej zrób z niego narzędzie oświecenia. Przeistocz je w świadomość. Jedną z najlepszych okazji jest miesiączka. Wierzę, że w najbliższych latach wielu kobietom właśnie w czasie mie­siączki uda się osiągnąć stan pełnej świadomości. Zazwyczaj przeżywają one ten okres w sposób nieświadomy, ponieważ dostają się we władzę zbiorowego ciała bolesnego kobiet. Po­cząwszy od pewnego poziomu świadomości, można jednak od­wrócić sytuację, tak aby świadomość nie malała, lecz rosła. Na­szkicowałem już wcześniej podstawy tego procesu, ale znów go omówię, tym razem w związku ze zbiorowym ciałem bolesnym kobiet.

Kiedy wiesz, że nadchodzi czas menstruacji, zanim jeszcze poczujesz pierwsze oznaki tak zwanego napięcia przed miesiączkowego, zwiastującego rychłe przebudzenie zbiorowego ciała bolesnego kobiet, wzmóż czujność i bądź jak najbardziej obecna we własnym ciele. Gdy się pojawi pierwszy znak, mu­sisz być na tyle czujna, żeby go rozpoznać, zanim ciało bolesne tobą zawładnie. Takim znakiem może być nagła i silna irytacja, fala gniewu albo jakiś czysto fizyczny symptom. Niezależnie od tego, jaką sygnał ten przybierze formę, zauważ go, zanim do­staniesz się we władzę ciała bolesnego. Musisz w tym celu po prostu skupić uwagę na dostrzeżonym objawie. Jeśli będzie nim emocja, poczuj ukryty za nią silny ładunek energii i wędź, że jest to ciało bolesne. Jednocześnie bądź tą wiedzą, czyli uświadamiaj sobie swoją przytomną obecność i czuj jej moc. Każda emocja, którą obdarzysz swoją obecnością, szybko osłab­nie i ulegnie przeistoczeniu. Jeśli zaś sygnał przybierze formę czysto fizycznego symptomu, skupiając na nim uwagę nie do­puścisz, żeby przedzierzgnął się w emocję lub w myśl. Bądź stale czujna i czekaj na kolejny znak od ciała bolesnego, a gdy się pojawi, wychwyć go tak jak poprzedni.

Kiedy ciało bolesne całkiem się zbudzi z uśpienia, przez pewien czas możesz odczuwać w swojej przestrzeni wewnętrznej znaczne wzburzenie, trwające nawet i kilka dni. Niezależnie od formy, jaką ono przybierze, pozostań obecna. Skup się na nim bez reszty. Obserwuj to wewnętrzne zamieszanie. Wiedz o nim. Trwaj w tej wiedzy i sama nią bądź. Pamiętaj: nie po­zwól, żeby ciało bolesne posłużyło się twoim umysłem i za­władnęło myślami. Przyglądaj mu się. Odczuwaj jego energię bezpośrednio, wcielę. Jak już wiesz, z pełnym skupieniem uwagi idzie w parze pełna akceptacja.

Dzięki wytrwale podtrzymywanej uwadze, a więc i akcep­tacji, dokonuje się przeistoczenie. Ciało bolesne przemienia się w promienną świadomość, podobnie jak kawał drewna poło­żony w ogniu lub blisko niego sam ogniem się zajmuje. Mie­siączka staje się wtedy nie tylko radosnym i satysfakcjonującym przejawem twojej kobiecości, lecz także świętym czasem prze­istoczenia, kiedy to rodzi się z ciebie nowa świadomość. Twoja prawdziwa natura lśni wtedy pełnym blaskiem, zarówno w swo­im żeńskim aspekcie bogini, jak i w transcendentalnym aspek­cie boskiej Istoty, którą jesteś tam, gdzie nie ma podziału na męskość i kobiecość.

Jeśli mężczyzna, z którym jesteś, osiągnął dostatecznie wysoki poziom świadomości, może ci pomóc w ten sposób, że podczas twojej miesiączki będzie bardzo obecny. Jeśli pozo­stanie obecny, ilekroć cofniesz się do stadium bezwiednego utożsamienia z ciałem bolesnym – co skądinąd może się zda­rzyć i z początku niewątpliwie będzie się zdarzało – uda ci się szybko powrócić do stanu obecności. Innymi słowy, za każdym razem, gdy twoje ciało bolesne chwilowo przejmie władzę – czy to w trakcie miesiączki, czy kiedy indziej – partner nie popełni tego błędu, żeby uznać je za twoje prawdziwe jestestwo. Nawet jeśli twoje ciało bolesne go zaatakuje – bo też zapewne tak zro­bi – on nie zareaguje tak, jakbyś to „ty” go napastowała: nie zamknie się w sobie ani nie zacznie w ten czy inny sposób się bronić, lecz nadal będzie stwarzał przestrzeń intensywnej obecności. I to już wystarczy, aby dokonała się przemiana. Przy jakiejś innej okazji będziesz mogła odwzajemnić mu się tym samym albo pomóc mu wyzwolić świadomość z umysłu, jeśli za każdym razem, gdy mężczyzna utożsami się z własnym myśleniem, skierujesz jego uwagę ku temu, co dzieje się tu i teraz. Powstanie dzięki temu między wami stałe pole energii, na­strojonej na czystą, wysoką częstotliwość. Żadne urojenie, ża­den ból ani konflikt – nic, co nie jest wami, nic, co nie jest miłością –w polu tym nie przetrwa. Tak spełnia się boski, trans–personalny cel waszego związku. Staje się on wirem świadomo­ści, który wciągnie w siebie wiele innych osób.

 

Wyrzeknij się związku z samym sobą

 

Czy ktoś, kto osiągnął pełną świadomość, wciąż jeszcze po­trzebuje związku? Czy w pełni świadomy mężczyzna nadal czu­je pociąg do kobiety? I czy w pełni świadoma kobieta może mieć wrażenie, że bez mężczyzny jest niepełna?

Oświecenie oświeceniem, ale tak czy owak jesteś albo męż­czyzną, albo kobietą, więc na poziomie tożsamości upostaciowionej nie stanowisz pełni, lecz zaledwie jej połowę. Z tego braku pełni rodzi się męsko–żeński magnetyzm, przyciąganie bieguna przeciwstawnej energii, które odczuwa się niezależnie od poziomu świadomości. Lecz jeśli uaktywniłeś już w sobie wewnętrzne łącza, doświadczasz tego przyciągania jako czegoś, co dzieje się gdzieś na powierzchni, na obrzeżach życia. Zresztą wszystko, co ci się wtedy przytrafia, tak właśnie odczuwasz. Świat sprawia wrażenie fal lub zmarszczek na powierzchni ogromnego, głębokiego oceanu. Ten ocean to ty sam; jesteś też zarazem oczywiście falą, ale taką, która uświadomiła sobie swo­ją prawdziwą tożsamość i wie, że w rzeczywistości jest oceanem, a w porównaniu z jego ogromem i głębią sfera fal i zmarszczek nie ma aż tak wielkiego znaczenia.

Nie znaczy to, że nie czujesz głębokiej więzi z ludźmi ani z osobą, z którą dzielisz życie. Wręcz przeciwnie: głęboki kon­takt jest możliwy tylko pod warunkiem, że masz świadomość Istnienia. Kiedy staje się ono dla ciebie punktem wyjścia, mo­żesz skupić uwagę i przeniknąć nią zasłonę form. W Istnieniu męskość i żeńskość tworzą jednię. Twoja forma może nadal mieć pewne potrzeby, ale Istnienie nie potrzebuje niczego. Samo stanowi całość, pełnię. Jeśli potrzeby twojej formy udaje się zaspokoić, no to znakomicie, ale twojemu najgłębszemu jestestwu nie sprawia to najmniejszej różnicy. Zdarza się więc oczywiście, że osoba oświecona pragnie kontaktu z przeciw­stawnym biegunem męskim lub żeńskim, a nie mogąc uczynić zadość temu pragnieniu, na poziomie zewnętrznym będzie czuła pewien niedosyt czy też brak pełni, zarazem jednak czując we­wnątrz całkowitą pełnię, nasycenie i spokój.

 

Czy na drodze do oświecenia fakt, że mężczyzna czuje pociąg do mężczyzn, a nie do kobiet, pomaga czy raczej przeszkadza? A może w ogóle nie sprawia różnicy?

Jeśli w wieku dorastania masz wątpliwości co do własnej płci, a potem stwierdzasz, że jesteś „inny”, może cię to wytrącić z utożsamienia ze społecznie uwarunkowanymi schematami myślenia i zachowania. W ten sposób twoja świadomość auto­matycznie wzniesie się ponad poziom nieświadomej większo­ści, której przedstawiciele bez zastrzeżeń uznają wszystkie odziedziczone wzorce. Z tego punktu widzenia odmienność upodobań seksualnych może się okazać pożyteczna. Ktoś, kto jest postacią mniej lub bardziej marginalną – „nie pasuje” do reszty lub zostaje przez nią z jakiegokolwiek powodu odrzuco­ny – ma wprawdzie trudne życie, ale jest za to w korzystnej sytuacji, gdy idzie o oświecenie, ponieważ sytuacja odmieńca nieomal siłą wyrywa go z nieświadomości.

Jeśli natomiast wytworzysz sobie tożsamość opartą na tym, że Jesteś gejem”, unikniesz jednej pułapki tylko po to, aby wpaść w drugą. Zaczniesz grać role i prowadzić gry, narzu­cone ci przez własne wyobrażenie o sobie jako „geju”. Pogrą­żysz się w nieświadomości. Staniesz się fikcją. Pod maską ego będziesz bardzo nieszczęśliwy. To, że wolisz mężczyzn, okaże się więc przeszkodą. Ale oczywiście zawsze jeszcze masz przed sobą kolejną szansę. Dotkliwe cierpienie może być świetnym budzikiem.

 

Czy nie jest prawdą, że zanim osiągnie się spełnienie w związku z drugim człowiekiem, trzeba najpierw zawrzeć udany związek z samym sobą i siebie pokochać?

Jeśli nie potrafisz czuć się ze sobą swobodnie, kiedy jesteś sam, zaczniesz rozglądać się za jakimś związkiem, żeby nim to swoje skrępowanie przesłonić. Ale z całą pewnością wyjdzie ono na jaw w ramach związku, tyle że pod inną postacią, a ty odpo­wiedzialnością za nie obciążysz partnera. Tak naprawdę w zupełności wystarczy, jeśli bez zastrzeżeń pogodzisz się z obecną chwilą. Poczujesz się wtedy swobodnie w teraźniejszości i wobec samego siebie.

Ale czy związek z samym sobą jest ci w ogóle potrzebny? Nie możesz po prostu być sobą? Kiedy pozostajesz w związ­ku z sobą samym, rozszczepiasz się na dwoje: na „siebie” i na swoje „ja” – podmiot i przedmiot. Stworzona przez umysł dwoistość jest główną przyczyną wszelkich zbędnych kompli­kacji, problemów i konfliktów w twoim życiu. Kiedy jesteś oświecony, jesteś sobą – ty i twoje Ja” stanowicie jednię. Nie osądzasz już samego siebie, nie użalasz się nad sobą, nie jesteś z siebie dumny, ani siebie nie kochasz, ani nienawidzisz itd. Stworzone przez świadomość osobną rozszczepienie goi się i znika jak odczyniona klątwa. Nie ma już żadnego Ja”, które musiałbyś chronić, osłaniać czy karmić. Kiedy osiągasz oświe­cenie, rozpada się jeden ze związków, w których dotąd trwałeś: twój związek z samym sobą. Gdy z niego zrezygnujesz, wszyst­kie inne twoje związki staną się związkami miłosnymi.


Rozdział dziewiąty

 

GDZIE NIE SIĘGA SZCZĘŚCIE

ANI NIESZCZĘŚCIE, PANUJE SPOKÓJ

 

Wyższe dobro ponad dobrem i złem

 

Czy istnieje jakaś różnica między szczęściem a spokojem we­wnętrznym?

Owszem. Szczęście jest uzależnione od okoliczności, od­bieranych jako pozytywne; spokój wewnętrzny nie podlega ta­kiej zależności.

Czy nie można żyć tak, żeby przyciągać wyłącznie okoliczności pozytywne? Kiedy trzymamy się pozytywnej postawy i sposobu myślenia, sprawiamy, że w naszym życiu przejawiają się same pozytywne zdarzenia i sytuacje, prawda?

A czy rzeczywiście wiesz, co jest pozytywne, a co nega­tywne? Ogarniasz całość? Wielu ludzi miało okazję się przekonać, że ograniczenia, porażka, strata, choroba czy ból w takiej czy innej postaci to najlepszy mistrz. Nauczyli się w ten sposób rozstawać z fałszywymi wyobrażeniami o sobie i z powierzchow­nymi, narzuconymi przez ego dążeniami i pragnieniami. Na­brali dzięki temu głębi, pokory i współczucia. Stali się praw­dziwsi.

Ilekroć przytrafia ci się coś negatywnego, ukryta jest w tym głęboka nauka, chociaż niekoniecznie od razu ją dostrzegasz. Nawet krótka choroba lub wypadek może ci pokazać, co w two­im życiu istnieje naprawdę, a co na niby – co w ostatecznym rozrachunku ma znaczenie, a co jest go pozbawione.

Kiedy patrzy się z lotu ptaka, widać, że okoliczności z a–w s z e są pozytywne. Mówiąc ściślej, nie są ani pozytywne, ani negatywne. Są, jakie są. A gdy żyjesz w pełnej zgodzie z tym, co jest (bo też każdy inny sposób życia byłby niepoczytalny), nie ma już w twoim świecie „dobra” ani „zła”. Jest tylko wyższe dobro – w którym zawiera się także zło. Ale z punktu widzenia umysłu, owszem, istnieje dobro i zło, sympatia i antypatia, mi­łość i nienawiść. To dlatego Księga Rodzaju powiada, że Ada­mowi i Ewie zabroniono mieszkać w „raju”, „albowiem poży­wali owoc z drzewa wiadomości dobra i zła”.

 

Trąci mi to negacją rzeczywistości i oszukiwaniem samego siebie. Kiedy na mnie lub na bliską mi osobę spada nieszczęście

— wypadek, choroba, taki czy inny rodzaj bólu albo śmierć

— mogę, owszem, udawać, że to nic złego, ale faktem jest, że stało się zło, czemu wiec miałbym zaprzeczać tej prawdzie?

Niczego nie udajesz. Po prostu pozwalasz, żeby wszystko było takie, jakie jest. Przekraczasz dzięki temu przyzwoleniu granice umysłu, wydobywasz się z jego schematów stawiania oporu, których dziełem są pozytyw i negatyw jako przeciwne bieguny. Bez tego nie istnieje wybaczenie. Umiejętność wy­baczania temu, co teraźniejsze, jest jeszcze ważniejsza niż puszczanie przeszłości w niepamięć. Jeśli wybaczasz każdej chwili, pozwalając jej być taką, jaka jest, nie gromadzą się zale­głe urazy, które później trzeba byłoby wybaczyć.

Pamiętaj, że nie mówimy tu o szczęściu. Jeśli niedawno zmarł ktoś, kogo kochałeś, albo czujesz zbliżanie się własnej śmierci, nie będziesz szczęśliwy. To niemożliwe. Możesz na­tomiast być spokojny. Choćbyś nawet smucił się i płakał rzew­nymi łzami, to jeśli zaniechałeś oporu, gdzieś pod smutkiem wyczujesz głębokie ukojenie, cichy bezruch, świętą obecność. Będzie to emanacja Istnienia, spokój wewnętrzny – dobro, któ­re nie ma negatywnego odpowiednika.

 

A jeśli spotkam się z sytuacją, której mogę jakoś zaradzić? Jak mam pozwolić jej być, jednocześnie ją zmieniając?

Zrób to, co zrobić musisz. A na razie zaakceptuj wszystko, co j e s t. Ponieważ umysł i opór to synonimy, akceptacja na­tychmiast wyzwala cię spod władzy umysłu, a tym samym odna­wia więź z Istnieniem. Wskutek tego najczęstsze motywacje, do których ucieka się ego, żeby czegoś „dokonać” (takie jak lęk, chciwość, żądza władzy, potrzeba chronienia lub zasilania fał­szywego poczucia ,Ja”) tracą moc. Ster przejmuje inteligencja znacznie wyższego rzędu niż umysł, toteż działania twoje prze­niknięte są odtąd całkiem nowym rodzajem świadomości.

„Zgódź się na wszystko, co do ciebie przychodzi, wplecio­ne we wzór twojego przeznaczenia, cóż bowiem innego mogłoby być lepiej dostosowane do twoich potrzeb?” Słowa te napi­sał przed dwoma tysiącami lat Marek Aureliusz – nadzwyczaj rzadki okaz człowieka, obdarzonego, prócz doczesnej władzy, także mądrością.

Wygląda na to, że większość ludzi musi bardzo wiele wy­cierpieć, nim zaniecha oporu i pogodzi się z rzeczywistością, czyli wybaczy. Lecz gdy to już zrobią, natychmiast zdarza się jeden z największych cudów: dzięki pozornemu złu budzi się świadomość Istnienia, a cierpienie przeistacza się w wewnętrz­ny spokój. Całe zło i ból świata zmusi w końcu ludzi, żeby so­bie uświadomili, kim są poza imieniem i formą. To, co z naszej ograniczonej perspektywy wydaje się złem, w rzeczywistości jest częścią wyższego dobra, które nie ma negatywnego od­powiednika. Stanie się to jednak dla ciebie prawdą dopiero wte­dy, gdy wybaczysz. Dopóki się to nie zdarzy, zło nie dostąpi odkupienia, a więc pozostanie złem.

Dzięki wybaczeniu, które w sumie sprowadza się do tego, że spostrzegasz zupełną beztreściowość przeszłości i pozwalasz obecnej chwili być taką, jaka jest, cud przemiany dokonuje się nie tylko wewnątrz, lecz i na zewnątrz. Cicha przestrzeń inten­sywnej obecności powstaje zarówno w tobie, jak i wokół ciebie. Każdy człowiek i w ogóle wszystko, co wkroczy w to pole świa­domości, ulegnie jego wpływowi; czasem stanie się to w sposób widoczny i natychmiastowy, kiedy indziej zdarzy się na głęb­szych poziomach, a zmiany ujawnią się dopiero później. Rozto­pisz dysharmonię, uleczysz ból, rozproszysz nieświadomość, nic właściwie nie robiąc, po prostu będąc, po prostu trwa­jąc w stanie intensywnej obecności.

 

Koniec z dramatem w twoim życiu

 

Czy w tym stanie pełnej zgody na wszystko i wewnętrznego spokoju może jeszcze pojawić się w twoim życiu coś, czego ty sam nie nazwiesz zapewne „złym „, ale z punktu widzenia „po­spolitej” świadomości uznano by to za złe?

Większość „złych” rzeczy, które zdarzają się ludziom, jest skutkiem nieświadomości. Same się tworzą, a raczej stwarza je ego. Czasem określam te „złe rzeczy” mianem dramatu. Gdy jesteś w pełni świadomy, znika on z twojego życia. Przypomnę pokrótce, jak ego działa i jak stwarza dramat.

Ego to umysł niepoddany obserwacji, który kieruje twoim życiem, kiedy nie jesteś obecny jako baczna świadomość, jako świadek. Ego uważa się za osobny fragment we wrogim wszech­świecie, pozbawiony autentycznej więzi wewnętrznej z jakąkol­wiek inną istotą, otoczony rojem innych ego, które traktuje jako źródło zagrożenia albo próbuje wykorzystywać do własnych celów. Podstawowe schematy jego funkcjonowania są obliczone na przezwyciężenie głęboko zakorzenionego w nim lęku i nie­dosytu. Spośród schematów tych można wymienić opór, żądzę władzy i wpływów, zachłanność, obronę i atak. Choć niektóre strategie ego są niesłychanie sprytne, nigdy nie może ono za ich pomocą całkiem rozwiązać swoich problemów – z tej prostej przyczyny, że samo stanowi główny problem.

Kiedy jedno ego spotyka się z drugim – w związku osobi­stym albo w ramach organizacji bądź instytucji — prędzej czy później zaczyna „źle” się dziać: wybucha taki lub inny dramat, przybierając postać konfliktów, problemów, walki o władzę, przemocy emocjonalnej albo fizycznej itd. Do tej kategorii zja­wisk należy też „zło” popełniane w skali masowej: wojny, ludo­bójstwo, wyzysk – a wszystko to z nieświadomości. Nieustanny opór ze strony ego, ograniczający i blokujący krążenie ener­gii w ciele, bywa również źródłem wielu chorób. Kiedy odna­wiasz więź z Istnieniem i wyzwalasz się spod dyktatu umysłu, przestajesz stwarzać całe to „zło”. Nie tworzysz już odtąd dra­matu ani w nim nie uczestniczysz.

Gdy jedno ego napotyka drugie (lub gdy zbiera się większe ich grono), zaczynają się dramaty. Ale nawet jeśli żyjesz sa­motnie, i tak stwarzasz swój własny dramat. Ilekroć użalasz się nad sobą, dramatyzujesz. Kiedy ogarnia cię poczucie winy albo niepokój, również jest to dramat. Kiedy godzisz się na to, żeby teraźniejszość znikła za zasłoną przeszłości lub przyszłości, tworzysz czas psychologiczny – czyli materiał, z którego dra­mat powstaje. Ilekroć nie pozwalasz obecnej chwili po prostu być, a więc odmawiasz jej należnego szacunku, także tworzysz dramat.

Większość ludzi kocha się w swoim prywatnym dramacie życiowym. Rola, którą w nim grają, nadaje im tożsamość. Ego kieruje ich życiem. Zainwestowali w ten dramat całe swoje po­czucie ,ja”. Nawet ich pogoń za odpowiedzią, rozwiązaniem lub lekarstwem (zazwyczaj zresztą nieskuteczna) staje się jed­nym z wątków scenicznych. Największy lęk i opór budzi w nich perspektywa końca dramatu. Dopóki s ą swoim umysłem, najbardziej boją się własnego przebudzenia i przed nim też naj­silniej się wzbraniają.

Kiedy żyjesz, całkowicie godząc się na to, co j e s t, wszel­kie dramaty, jakie rozgrywały się dotychczas w twoim życiu, dobiegają końca. Nawet w zwykły spór nikt już nie zdoła cię wciągnąć, choćby bardzo się starał. Nie sposób spierać się z kimś, kto jest w pełni świadomy. Uczestnik sporu musi się utożsamić z własnym umysłem i stanowiskiem myślowym, a także stawiać opór stanowisku rozmówcy i reagować na nie. Wskutek tego biegunowe przeciwieństwa wzajemnie się zasilają. Taki właśnie jest mechanizm nieświadomości. Natomiast człowiek w pełni świadomy potrafi, owszem, jasno i stanowczo wyrazić swój pogląd, ale nie wkłada w to energii, która mogłaby wywołać ja­kąkolwiek reakcję, nie przybiera postawy obronnej ani zaczep­nej. Nie wyniknie więc z tego dramat. Kiedy jesteś w pełni świa­domy, nie wdajesz się już w konflikty. „Dla kogoś, kto sam ze sobą stanowi jednię, konflikt jest wręcz nie do pomyślenia”, stwierdza Lekcja cudów. Dotyczy to nie tylko konfliktów z in­nymi ludźmi, lecz przede wszystkim konfliktu wewnętrznego, który ustaje, gdy nie ma już zgrzytów między żądaniami i ocze­kiwaniami twojego umysłu a tym, co j e s t.

 

Nietrwałość a cykle życiowe

 

Dopóki jednak żyjesz w wymiarze fizycznym i jesteś zwią­zany ze zbiorową psychiką ludzką, nadal – choć z rzadka – możesz doznawać fizycznego bólu. Nie należy go mylić z cier­pieniem – z bólem, który bierze się z umysłu i emocji. Wszel­kie cierpienie jest dziełem ego i powstaje z oporu. Dopóki tkwisz w tutejszym wymiarze, podlegasz również jego cyklicz­nej naturze i prawu nietrwałości wszechrzeczy, ale będąc oświe­conym, nie widzisz już w tym niczego „złego” – tylko coś, co po prostu jest.

Kiedy godzisz się z Jestestwem” wszystkich rzeczy i spraw, ukryty pod grą przeciwieństw głębszy wymiar objawia ci się jako coś, co jest stale obecne – niezmienny, głęboki bezruch, bezprzyczynowa radość, wymykająca się kryteriom dobra i zła. Otóż i radość Istnienia, spokój boży.

Na poziomie upostaciowionym są narodziny i śmierć, two­rzenie i niszczenie, wzrost i rozpad pozornie osobnych form.

Procesy te odzwierciedlają się wszędzie: w cyklu rozwojowym gwiazdy lub planety, fizycznego organizmu, drzewa, kwiatu; we wzlotach i upadkach narodów, systemów politycznych, cywilizacji; a także w nieuniknionych cyklach zysków i strat, które uwidoczniają się w życiu poszczególnych jednostek.

Zdarzają się cykle korzystne, kiedy wszystko samo do cie­bie przychodzi i bujnie rozkwita, a także cykle niepowodzeń, gdy to, co przyszło, więdnie lub się rozsypuje, a ty musisz po­zwolić mu odejść, żeby opróżnić miejsce na coś, co się dopiero pojawi, albo stworzyć przestrzeń, która umożliwi przemianę. Jeśli w tej fazie stawiasz opór i kurczowo czepiasz się tego, co odchodzi, znaczy to, że nie chcesz płynąć z prądem życia, bę­dziesz zatem musiał pocierpieć.

Nieprawdą jest, jakoby ruch ku górze był dobry, a ruch ku dołowi – zły. To tylko umysł tak je ocenia. Wzrost zazwyczaj uważany bywa za zjawisko pozytywne, ale nic nie może rosnąć w nieskończoność. Gdyby jakiegokolwiek rodzaju wzrost trwał bez końca, prędzej czy później doprowadziłby do spotwornienia i destrukcji. Rozpad jest potrzebny, aby mogło wy­rosnąć coś nowego. Łączy go ze wzrostem wzajemna zależność.

Ruch ku dołowi jest koniecznym warunkiem duchowego urzeczywistnienia. Skoro pociąga cię wymiar duchowy, musia­łeś widocznie ponieść w jakiejś sferze wielką porażkę lub stratę albo zaznać bólu. A może sprzyjające ci powodzenie okazało się puste i bez znaczenia, w sumie więc i ono stało się porażką. Porażka tkwi utajona w każdym sukcesie, a w każdej porażce kryje się sukces. W tutejszym świecie, czyli na poziomie formy, wszystkich nas prędzej czy później czeka oczywiście klęska, a każde osiągnięcie w końcu obraca się wniwecz. Wszelkie for­my są nietrwałe.

Jako człowiek oświecony możesz nadal działać i z rado­ścią tworzyć nowe formy i okoliczności, pozwalając, żeby za twoim pośrednictwem się przejawiały, ale już z nimi się nie utożsamiasz. Nie są ci potrzebne do budowy twojego poczucia ,ja”. Nie są twoim życiem, tylko sytuacją życiową.

Cyklom podlega również energia życiowa. Nie możesz być stale u jej szczytu. Okresy obniżonej energii przeplatają się z okresami podwyższonej. Czasem bywasz bardzo czynny i twórczy, może się też jednak zdarzyć ogólny zastój: będziesz miał wtedy wrażenie, że w ogóle nie posuwasz się naprzód i nic ci się nie udaje. Cykl potrafi trwać od kilku godzin do kilku lat. Bywają cykle wielkie oraz zawarte w nich małe. Przyczyną wie­lu chorób jest forsowne przezwyciężanie faz spadku energii, podczas których następuje jakże istotna regeneracja. Przymus działania i skłonność do tego, żeby czerpać poczucie własnej wartości i tożsamości z czynników zewnętrznych, takich jak osiągnięcia, wynika ze złudzeń, od których nie sposób się uwol­nić, dopóki utożsamiasz się z umysłem. Pogodzenie się z faza­mi obniżonej energii i cierpliwe czekanie, aż miną, sprawia ci wtedy wielkie lub wręcz nieprzezwyciężone trudności. Twój organizm może się wówczas okazać mądrzejszy i w odruchu samoobrony wywołać chorobę, żeby zmusić cię do wyhamowa­nia, które umożliwi odnowę sił.

Cykliczna natura wszechświata ściśle się wiąże z nietrwałością wszystkich rzeczy i sytuacji. Jest to sednem nauk Buddy. Wszelkie okoliczności są bardzo chwiejne i wiecznie płynne; wszystkie stany i sytuacje, jakie masz szansę napotkać w życiu – powiada Budda – odznaczają się nietrwałością: zmienią się, znikną albo przestaną cię zadowalać. Nietrwałość jest też podstawą nauk Jezusa: „Nie gromadźcie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza je zżera, a złodzieje podkopują i kradną...”.

Dopóki umysł ocenia daną sytuację jako „dobrą” – czy będzie to związek z drugim człowiekiem, przedmiot posia­dania, rola społeczna, miejsce na ziemi czy twoje ciało fizyczne – przywiązuje się do niej i z nią utożsamia. Owo przywiązanie i utożsamienie napawa cię szczęściem, samozadowoleniem, i może się stać częścią tego, kim jesteś – albo myślisz, że jesteś. Nic jednak nie bywa trwałe w tutejszym wymiarze, „zżeranym przez mole i rdzę”. Wszystko się kończy lub zmienia, a może też ulec biegunowemu odwróceniu: coś, co zaledwie wczoraj albo rok temu było dobre, nagle albo stopniowo się psuje. Sy­tuacja, która cię uszczęśliwiała, teraz cię unieszczęśliwia. Miej­sce dzisiejszego dostatku jutro zajmie pusty, konsumpcyjny styl życia. Po szczęśliwym weselu i miesiącu miodowym nastąpi nieszczęśliwy rozwód lub nieszczęśliwe współistnienie. Zdarza się też, że jakaś sytuacja całkiem znika, a wtedy unieszczęśliwia cię jej brak. Umysł nie umie pogodzić się ze znikaniem stanów lub okoliczności, z którymi połączyło go przywiązanie i utożsa­mienie. Kurczowo czepia się znikającej sytuacji, opierając się zmianom. To prawie tak, jakby wyrywano ci rękę lub nogę.

Słyszy się czasem o ludziach, którzy popełnili samobójstwo, ponieważ stracili cały majątek albo dobre imię. Są to skrajne przypadki. Inni w obliczu ciężkiej straty wpadają tylko w de­presję albo rozchorowują się na własne życzenie. Nie odróż­niają swojego życia od sytuacji życiowej. Czytałem niedawno o pewnej sławnej aktorce, która umarła w wieku osiemdziesię­ciu kilku lat. Kiedy jej uroda zaczęła blaknąć, stoczona przez czas, kobieta ta pogrążyła się w głębokiej rozpaczy i skryła przed światem. Ona także utożsamiła się z pewnym stanem: ze swo­im wyglądem zewnętrznym. Czerpała z niego poczucie własne­go Ja”, które początkowo dawało jej szczęście, potem jednak ją unieszczęśliwiło. Gdyby umiała dotrzeć do bezpostaciowe­go, ponadczasowego życia w sobie, mogłaby z całym spoko­jem i pogodą ducha patrzeć, jak więdnie jej zewnętrzna forma, przez którą zresztą coraz łatwiej przenikałby blask jej bez–wiecznej, prawdziwej natury, toteż zewnętrzna uroda właściwie by nie zblakła, lecz przeistoczyła się w piękno duchowe. Ale nikt nie podsunął tego pomysłu sławnej aktorce. Najbardziej niezbędna wiedza wciąż jeszcze dostępna jest tylko wąskim kręgom.

Budda nauczał, że nawet szczęście jest dukkha. W języku pali słowo to znaczy „cierpienie” lub „niedostateczność”. Szczę­ście nierozerwalnie wiąże się ze swoim przeciwieństwem. Czyli szczęście i nieszczęście tworzą jedną całość. Rozdziela je tylko złudny czas.

Nie ma w tym stwierdzeniu niczego negatywnego. Jest tylko trafne rozpoznanie natury rzeczy, dzięki któremu nie bę­dziesz musiał przez resztę życia uganiać się za iluzją. Nie zna­czy to wcale, że nie powinieneś już odtąd cieszyć się tym, co miłe lub piękne. Ale jeślibyś próbował dzięki miłym i pięknym rzeczom i sytuacjom zyskać coś, czego dać one nie mogą – toż­samość, poczucie trwałości i spełnienia – byłaby to niezawodna recepta na rozgoryczenie i cierpienie. Gdyby ludzie doznali oświecenia i przestali poszukiwać własnej tożsamości w rzeczach, runąłby cały przemysł reklamowy i społeczeństwo konsump­cyjne. Im bardziej chcesz dzięki rzeczom osiągnąć szczęście, tym skuteczniej ci się ono wymyka. To, co istnieje na zewnątrz, spra­wia w najlepszym razie chwilowe, powierzchowne zadowole­nie, może się jednak okazać, że dopiero po wielu rozczarowa­niach uświadomisz sobie tę prawdę. Rzeczy i okoliczności mogą dać ci przyjemność, lecz zadadzą także ból. Rzeczy i okoliczno­ści mogą dać ci przyjemność, lecz nie dadzą radości. Nic ci jej dać nie może. Powstaje ona bez żadnej przyczyny, wyła­niając się z twojego wnętrza jako radość Istnienia. Stanowi jeden z najważniejszych elementów spokoju wewnętrznego, nazywanego również pokojem Bożym. Jest to twój stan natu­ralny, a nie coś, co musisz okupić ciężką pracą albo mozolnym dążeniem.

Wielu ludzi do końca życia nie uświadamia sobie, że nie ma szans znaleźć „zbawienia” w niczym, co robi, posiada lub osiąga. Ci, do których dociera ten fakt, często zniechęcają się do świata i wpadają w depresję: skoro nic nie może im dać prawdziwego spełnienia, po co się wysilać? Po co w ogóle co­kolwiek robić? Jeden z proroków Starego Testamentu musiał widocznie mieć tę świadomość, gdy pisał: „Widziałem wszyst­kie sprawy, które się dzieją pod słońcem, a wszystko to jest marność i gonitwa za wiatrem”. Kiedy sobie to uzmysławiasz, stajesz o krok od rozpaczy – i o krok od oświecenia.

Pewien mnich buddyjski wyznał mi kiedyś: „Jestem mni­chem od dwudziestu lat, a całą zdobytą przez ten czas wiedzę zawrzeć mogę w jednym zdaniu: wszystko, co się pojawia, przemija. Tyle wiem”. Chciał przez to oczywiście powiedzieć: „Nauczyłem się nie stawiać oporu temu, co j e s t; nauczyłem się pozwalać obecnej chwili, żeby po prostu była, i pogodzi­łem się z tym, że wszystkie rzeczy i stany są z natury nietrwałe. Dzięki temu znalazłem spokój”.

Kto nie opiera się życiu, trwa w stanie łaski, swobodny i lekki. Stan ten nie zależy już wtedy od tego, jak się sprawy mają – dobrze czy źle. Brzmi to paradoksalnie, lecz gdy prze­stajesz być wewnętrznie uzależniony od sfery form, twoja ogólna sytuacja życiowa, przejawiająca się w formach zewnętrznych, zazwyczaj wyraźnie się poprawia. Rzeczy, osoby i sytuacje, o których myślałeś, że są ci potrzebne do szczęścia, zjawiają się bez żadnych starań czy wysiłku z twojej strony, a ty możesz cieszyć się nimi – dopóki trwają. Wszystkie prędzej czy później przeminą, cykle będą powracać i odchodzić, lecz gdy znika uzależnienie, ulatnia się też lęk przez utratą. Życie swobodnie płynie.

Szczęście wtórne, czerpane skądinąd, nigdy nie bywa bar­dzo głębokie. Jest zaledwie bladym odbiciem radości Istnienia – tętniącego spokoju, który odnajdziesz w sobie, kiedy zanie­chasz wszelkiego oporu. Istnienie pozwala ci wykroczyć poza układ biegunowych przeciwieństw, stworzony przez umysł, i zrzucić brzemię zależności od formy. Choćby wszystko wokół ciebie runęło, gdzieś w samym swoim rdzeniu i tak czułbyś głęboki spokój. Niekoniecznie byłbyś szczęśliwy, ale na pewno spokojny.

Negatywizm: jak się nim posługiwać i jak się go wyrzec

 

Wszelki opór wewnętrzny odczuwa się jako rodzaj negatywizmu. Wręcz można powiedzieć, że wszelki negatywizm jest tożsamy z oporem. W tym kontekście są to nieomal syno­nimy. Istnieje szeroki wachlarz postaw negatywnych – od irytacji lub zniecierpliwienia aż po wściekłą furię, od przygnę­bienia czy ponurej urazy aż po samobójczą rozpacz. Kiedy pod wpływem oporu dochodzi do głosu ciało bolesne, byle drob­nostka potrafi wywołać silną reakcję negatywną: gniew, depre­sję lub głęboki żal.

Ego wierzy, że dzięki negatywizmowi zdoła manipulować rzeczywistością i uzyska to, czego pragnie. Wierzy, że uda mu się w ten sposób wywołać pożądaną sytuację bądź unicestwić niepożądaną. Jak słusznie stwierdza autor Lekcji cudów, cierpienie zawsze podszyte jest nieświadomą wiarą, że „kupisz” sobie za nie przedmiot swoich pragnień. Gdybyś rzekomy „ty” – czyli umysł – nie wierzył, że cierpienie może wywołać sku­tek, o jaki ci chodzi, po cóż byś je stwarzał? Prawda jest oczywi­ście taka, że negatywizm wcale nie daje pożądanych skutków. Nie tylko nie wywołuje sytuacji, jakiej byśmy sobie życzyli, ale uniemożliwia jej pojawienie się. Zamiast unicestwić sytuację nie­pożądaną, jedynie ją utrwala. Cała jego „skuteczność” sprowa­dza się do wzmacniania ego – i z tej właśnie przyczyny ego uwiel­bia wszystko, co negatywne.

Gdy już utożsamiłeś się z czymś negatywnym, nie chcesz wyrzec się tego utożsamienia, a na głęboko nieświadomym po­ziomie wcale nie pragniesz pozytywnej zmiany. Zagroziłaby ona bowiem twojej tożsamości, zgodnie z którą masz być przy­gnębiony, wściekły i skrzywdzony. Wszelkie pozytywne wpły­wy, jakie pojawią się w twoim życiu, będziesz więc ignorował, negował lub sabotował. Jest to częste zjawisko. A zarazem zu­pełny obłęd.

To, co negatywne, jest absolutnie sprzeczne z naturą. Po­nieważ zaś wszystko, co negatywne, zanieczyszcza psychikę, istnieje głęboki związek między zatruciem i zniszczeniem przyrody a ogromnymi pokładami negatywizmu, nagroma­dzonymi w zbiorowej psychice ludzkiej. Żadna inna forma ży­cia na kuli ziemskiej nie wie, co to negatywizm: znany jest on wyłącznie ludziom; żadna też spośród innych form życia nie zadaje gwałtu planecie, której zawdzięcza samo swoje trwanie, ani pla­nety tej nie zatruwa. Widziałeś kiedyś nieszczęśliwego delfina, żabę, która miała problemy z samooceną, kota, co nie potrafił się zrelaksować, albo ptaka, hołubiącego nienawiść i urazę? Je­dynie zwierzęta, żyjące w bliskim kontakcie z ludźmi i poprzez nich wchodzące w kontakt z ludzkim umysłem oraz jego obłę­dem, zdradzają czasem coś w rodzaju negatywnych skłonności czy objawów nerwicy. Przyjrzyj się dowolnemu zwierzęciu lub roślinie i ucz się od tego żywego organizmu, jak w pełni akceptować to, co j e s t –jak poddać się teraźniejszości. Niech zwierzę lub roślina uczy cię Istnienia. Niech cię uczy rzetelności – tego, jak być jednią, jak być całym, być sobą, być rzeczywistym. Niech cię uczy, jak żyć i umierać – i jak z życia i z umierania nie robić problemu.

Zdarzało mi się mieszkać z mistrzami buddyzmu zeń, a każ­dy z nich był kotem. Nawet kaczki udzieliły mi ważnych nauk duchowych. Już samo patrzenie na te ptaki jest medytacją. Jakże spokojnie pływają, ani trochę nieskrępowane sobą, bez reszty obecne w teraźniejszości, tak dostojne i doskonałe, jak dostojna i doskonała może być tylko istota bezmyślna. Zdarza się jednak, że dwie kaczki wdadzą się w bójkę – czasem bez widocznego powodu, a czasem dlatego, że jedna wtargnęła na terytorium drugiej. Bijatyka trwa zwykle raptem kilka sekund, po czym kaczki rozdzielają się, odpływają w przeciwne strony i każda parę razy energicznie macha skrzydłami. Potem znowu spokoj­nie dryfują, jakby do bójki w ogóle nie doszło. Kiedy pierwszy raz obserwowałem taką scenę, zrozumiałem nagle, że dzięki ma­chaniu skrzydłami ptaki pozbywają się nadmiaru energii, która mogłaby uwięznąć w ich ciele i dać początek czemuś negatyw­nemu. Tak podpowiada im wrodzona mądrość, a one z łatwo­ścią idą za jej nakazem, ponieważ nie mają umysłu, który niepo­trzebnie przedłuża życie przeszłości, a potem buduje wokół niej tożsamość.

 

Ale czy nie bywa i tak, że negatywna emocja zawiera ważny ko­munikat? Ma przykład jeśli często miewam depresję, może to znaczyć, że z moim życiem coś jest nie w porządku. Sygnał ten może mnie zmusić, żebym przyjrzał się swojej sytuacji życiowej i dokonał w niej zmian. Muszę więc słuchać, co mówi mi emocja, zamiast bagatelizować ją jako coś negatywnego.

Regularnie powracające emocje negatywne niekiedy rzeczy­wiście mogą być sygnałem, podobnie jak bywa nim choroba. Ale wszelkie zmiany, jakich dokonasz – w pracy, w związkach osobistych czy w szerzej pojętym otoczeniu – będą miały cha­rakter czysto kosmetyczny, jeśli nie spowoduje ich zmiana two­jego poziomu świadomości. Ta zaś może nastąpić tylko w jeden sposób: poprzez większą obecność. Począwszy od pewnego jej poziomu, wiesz bez pomocy negatywnych sygnałów, czego do­maga się twoja sytuacja życiowa. Dopóki jednak miewasz nega­tywne popędy, rób z nich użytek. Niech ci przypominają, że powinieneś być bardziej obecny.

 

Jak zapobiec pojawianiu się negatywnych skłonności i jak się ich pozbyć, gdy już się pojawią?

Przestaną się pojawiać, kiedy staniesz się bez reszty obec­ny. Ale nie zniechęcaj się. Jak dotąd niewielu ludzi na kuli ziem­skiej potrafi utrzymać stan ciągłej obecności, chociaż niektórzy są tego coraz bliżsi. Wierzę, że wkrótce liczba ich znacznie się zwiększy.

Ilekroć zauważysz, że odzywa się w tobie coś negatywnego, potraktuj to nie jak porażkę, lecz jak pożyteczny znak, który mówi ci: „Zbudź się. Wyskocz z umysłu. Bądź obecny”.

W późniejszych latach życia Aldous Huxley ogromnie zain­teresował się naukami duchowymi i napisał powieść, zatytuło­waną Wyspa. Jej bohater w wyniku katastrofy okrętowej ląduje na dalekiej wyspie, pozbawionej wszelkiego kontaktu ze światem. Istnieje tam jedyna w swoim rodzaju cywilizacja, któ­rej niezwykłość polega na tym, że jej przedstawiciele są w przeciwieństwie do reszty ludzkości całkowicie poczytalni. Pierwsze, co zauważa rozbitek, to kolorowe papugi, które sie­dzą w koronach drzew i raz po raz skrzeczą: „Uwaga. Tu i teraz. Uwaga. Tu i teraz”. Z dalszego ciągu powieści dowiadujemy się, że wyspiarze nauczyli je tak mówić, ponieważ chcieli mieć sygnał, który by ich nieustannie przywracał do stanu obecności.

Ilekroć więc czujesz, że budzi się w tobie coś negatywnego – pod wpływem zewnętrznego bodźca, twojej własnej myśli albo i bez żadnej uświadomionej przyczyny – potraktuj to jak okrzyk: „Uwaga. Tu i teraz. Zbudź się”. Nawet najlżejsza iryta­cja jest znamienna, trzeba ją więc przyjąć do wiadomości i pod­dać oględzinom; w przeciwnym razie będą w tobie narastały pokłady niezaobserwowanych reakcji. Być może –jak już wcze­śniej sugerowałem – zdołasz najzwyczajniej w świecie porzu­cić negatywną skłonność, gdy poczujesz, że nie chcesz w sobie nosić pola energii, które z nią się wiąże, i że nie jest ci ono do niczego potrzebne. Ale jeśli już się z nią rozstajesz, zrób to grun­townie. Jeśli zaś nie zdołasz jej poniechać, pogódź się po prostu z jej istnieniem i –jak już wcześniej mówiłem – skup się na odczuciach.

Gdy nie udaje ci się poniechać negatywnej reakcji, mo­żesz ją rozpuścić, wyobrażając sobie, że zewnętrzny bodziec, który ją wywołał, przenika przez ciebie jak przez powietrze. Radzę najpierw ćwiczyć tę umiejętność w drobnych, wręcz bła­hych sprawach. Powiedzmy, że siedzisz sobie spokojnie w domu. Nagle po drugiej stronie ulicy zaczyna wyć alarm samocho­dowy. Budzi się irytacja. Po co ci ona? Po nic. Czemu więc ją w sobie wywołałeś? To nie ty: wywołał ją umysł. Stało się to zu­pełnie automatycznie, bez udziału świadomości. Czemu umysł wywołał irytację? Ponieważ tkwi w nieświadomym przeświadczeniu, że jego opór (który ty odczuwasz jako pewien rodzaj negatywizmu bądź cierpienia) w ten czy inny sposób unicestwi niepożądaną sytuację. Jest to oczywiście złudzenie. Opór umy­słu – w tym akurat wypadku będzie to irytacja lub gniew – wy­wołuje znacznie większe zamieszanie niż pierwotna przyczyna, którą umysł próbuje rozpuścić.

Wszystko to można potraktować jako praktykę duchową. Poczuj, że stajesz się przeźroczysty, dematerializujesz się. Niech hałas lub inny bodziec, budzący w tobie negatywną reakcję, przepłynie przez ciebie na wskroś, nie napotykając twardej zapory. Jak już mówiłem, na początek wybieraj do tych ćwiczeń sprawy drobne: alarm samochodowy, szczekanie psa, krzyki dzieci, korek uliczny. Zamiast wznosić w sobie zaporę, w którą raz po raz boleśnie uderza coś, co „nie powinno mieć miejsca”, pozwól, żeby wszystko przez ciebie przepływało.

Ktoś odzywa się do ciebie grubiańsko albo uszczypliwie. Zamiast reagować nieświadomie i negatywnie – atakiem, obro­ną lub oddaleniem – pozwalasz, żeby usłyszane słowa przepły­nęły przez ciebie. Nie stawiaj najmniejszego oporu. Zachowuj się tak, jakby nie istniał już w tobie nikt, kogo można zranić. Na tym właśnie polega zdolność wybaczania. Dzięki niej stajesz się nietykalny. Jeśli zechcesz, możesz, owszem, powiedzieć roz­mówcy, że jego zachowanie jest nie do przyjęcia, ale nie ma on już władzy nad twoim stanem ducha. Tylko ty sam sprawujesz tę władzę – nie kto inny ani nie twój umysł. Dopóki zaś sta­wiasz opór, jego mechanizm zawsze działa tak samo – niezależ­nie od tego, czy bodźcem będzie alarm samochodowy, czyjeś grubiańskie zachowanie, powódź, trzęsienie ziemi lub utrata całego majątku.

 

Od dawna medytuję, biorę udział w warsztatach, przeczyta­łem wiele książek o tematyce duchowej, staram się żyć, nie stawiając oporu, ale jeśli spytasz, czy odnalazłem prawdziwy i trwały spokój wewnętrzny, to powiem szczerze, że mi się nie udało. Dlaczego? Co jeszcze mogę zrobić, żeby go znaleźć?

Wciąż szukasz na zewnątrz i tak już do tego przywykłeś, że nie potrafisz zaniechać poszukiwań. Łudzisz się, że do celu po­zwoli ci się zbliżyć kolejny warsztat, kolejna technika. Moja rada: nie szukaj spokoju. Nie szukaj żadnego innego stanu niż ten, w którym akurat jesteś, bo wywołasz we własnym wnętrzu kon­flikt i nieświadomy opór. Wybacz sobie to, że nie jesteś spokoj­ny. Kiedy całkowicie pogodzisz się ze swoim niepokojem, na­tychmiast przeistoczy się on w spokój. Wszystko, co w pełni zaakceptujesz, doprowadzi cię do celu, do spokoju. Ten właśnie cud zdarza się, gdy się poddasz.

Słyszałeś może o „nadstawianiu drugiego policzka”, które przed dwoma tysiącami lat zalecał pewien wielki mistrz oświe­cenia. Próbował przekazać w tej symbolicznej formie tajemnicę braku oporu i w ogóle wszelkiej reakcji. W zdaniu tym, podob­nie jak we wszystkich swoich wypowiedziach, nauczyciel ten zajmuje się wyłącznie wewnętrzną rzeczywistością człowieka, a nie jego zewnętrznym stylem życia.

Wiesz, jak to było z Banzanem? Zanim został wielkim mi­strzem buddyzmu zeń, przez wiele lat dążył do oświecenia, ale wciąż mu się ono wymykało. Aż tu pewnego dnia szedł przez targ i usłyszał rozmowę rzeźnika z klientem. „Daj mi najlepszą porcję mięsa”, powiedział klient. A na to rzeźnik: „Skąd ja ci wezmę nienajlepszą? Mam same najlepsze”. Dzięki tym sło­wom Banzan doznał oświecenia.

Widzę, że trzeba ci to objaśnić. Otóż gdy pogodzisz się z tym, co j e s t, każda porcja mięsa – każda chwila – będzie najlepsza. Na tym właśnie polega oświecenie.

 

Natura współczucia

 

Kiedy wykraczasz poza sferę przeciwieństw, które tworzy umysł, stajesz się podobny głębokiemu jezioru. Zewnętrzna sytuacja życiowa i wszystko, co się dzieje w jej obrębie, jest powierzchnią jeziora: to spokojną, to znów zwichrzoną, wzbu­rzoną – zależnie od cyklów i pór roku. Ale w głębokiej toni zawsze panuje spokój. Jesteś całym jeziorem, nie tylko po­wierzchnią, i masz kontakt z własną głębią, która pozostaje w absolutnym bezruchu. Nie opierasz się zmianom, przywiera­jąc umysłem do tej czy innej sytuacji. Twój spokój wewnętrzny nie podlega ich wpływom. Trwasz w Istnieniu – niezmiennym, niepoddanym czasowi, nieznającym śmierci – a twoje spełnie­nie czy szczęście nie zależy od świata zewnętrznego, złożone­go z wiecznie płynnych form. Możesz się cieszyć formami, igrać z nimi i stwarzać coraz to nowe, napawając się pięknem całego tego procesu. Ale przywiązanie do któregokolwiek z jego ele­mentów nie jest ci już potrzebne.

 

Czy gdy człowiek osiąga ten rodzaj dystansu, oddala się zara­zem od innych ludzi?

Wręcz przeciwnie. Dopóki nie uświadamiasz sobie Istnie­nia, wymyka ci się prawdziwe jestestwo innych ludzi, ponie­waż nie dotarłeś jeszcze do tego, czym sam rzeczywiście jesteś. Formy, w jakich ludzie się przejawiają – nie tylko ich ciała, ale i umysły – mogą się twojemu umysłowi podobać lub nie. Autentyczny związek staje się jednak możliwy dopiero wtedy, gdy uświadomisz sobie Istnienie. Kiedy zyskasz w nim oparcie, zobaczysz, że ciało i umysł drugiego człowieka to zaledwie ro­dzaj parawanu, za którym wyczujesz prawdziwe jestestwo tej osoby, tak jak będziesz wówczas czuł własne. W obliczu cudze­go cierpienia i nieświadomych zachowań pozostaniesz więc obec­ny, w kontakcie z Istnieniem; zdołasz dzięki temu przeniknąć zasłonę formy i poczuć poprzez własne Istnienie promienne, czyste jestestwo drugiej osoby. Na poziomie Istnienia wszelkie cierpienie jawi się jako iluzja. Przyczyną jego jest utożsamienie z formą. Ludzie znający tę zależność potrafią czasem w cudow­ny sposób uzdrawiać innych, budząc w nich świadomość Istnie­nia. Może się to jednak zdarzyć tylko pod warunkiem, że sam pacjent dojrzał już do takiej przemiany.

 

Czy to właśnie jest współczucie?

Tak. Współczucie to inaczej świadomość głębokiej więzi, jaka łączy cię z wszystkimi istotami. Ma ono jednak dwie stro­ny. Jedną z nich jest to, że – skoro wciąż jeszcze żyjesz jako ciało fizyczne – twoja fizyczna forma jest równie bezbronna i śmiertelna, jak formy wszystkich innych ludzi i wszelkich ży­wych stworzeń. Gdy następnym razem powiesz: „Nie mam z tym człowiekiem nic wspólnego”, pamiętaj, że wiele was łą­czy: za ileś lat (może za dwa, a może za siedemdziesiąt – tak czy owak niewielka różnica) obaj będziecie gnijącymi trupami, po­tem kupkami kurzu i wreszcie niczym. Jest to mocno trzeźwią­ce, skłaniające do pokory spostrzeżenie. Gdy raz ci się nasunie, wiesz już odtąd, że nie masz specjalnych powodów do dumy. Czy to negatywna myśl? Nie, to po prostu fakt. Po co zamykać nań oczy? Z tego punktu widzenia między tobą a każdym in­nym stworzeniem panuje całkowita równość.

Jedną z najpotężniejszych praktyk duchowych jest głębo­ka medytacja nad śmiertelnością form fizycznych, łącznie z twoją własną. Praktyka ta polega na tym, żeby umrzeć, zanim jeszcze umrzesz. Zagłęb się w niej. Twoja forma fizyczna rozpuszcza się, już jej nie ma. A potem przychodzi chwila, gdy umierają też wszystkie myśli, wszystkie formy o umysłowym rodowodzie. Ty jednak wciąż istniejesz –jako boska obecność, którą w isto­cie jesteś: promienny, w pełni przebudzony. Nic prawdziwego nigdy nie umarło – tylko nazwy, formy i złudzenia.

Dotarcie świadomością do tego nieśmiertelnego wymiaru, do własnej prawdziwej natury, jest drugą stroną współczucia. Na poziomie głębokiego odczuwania dostrzegasz wtedy nie tyl­ko własną śmiertelność, lecz poprzez nią zdajesz też sobie spra­wę ze śmiertelności wszystkich innych stworzeń. Na poziomie formy jesteś tak jak one śmiertelny, a twoja egzystencja jest ciągłym balansowaniem nad przepaścią. Na poziomie Istnienia uczestniczysz wraz z nimi w wiecznym, promiennym życiu. Otóż i dwie strony współczucia. We współczuciu smutek i ra­dość – doznania na pozór sprzeczne – zlewają się w jedno i prze­istaczają w głęboki spokój wewnętrzny, spokój boży. Jest to jedno z najszlachetniejszych uczuć, do jakich zdolni są ludzie; ma ono ogromną moc uzdrawiającą i przeobrażającą. Ale prawdziwe współczucie, tak jak je tutaj zdefiniowałem, wciąż jeszcze sta­nowi rzadkość. Choć głęboka empatia wobec cierpienia drugiej istoty wymaga niewątpliwie wysokiego poziomu świadomości, nie jest pełnym współczuciem, lecz jednym z dwóch jego aspek­tów. Prawdziwe współczucie idzie dalej niż empatia czy litość. Budzi się dopiero wtedy, gdy smutek stopi się z radością: mó­wię tu o radości Istnienia, wymykającego się wszelkim formom, o radości wiecznego życia.

 

W stronę rzeczywistości innego rzędu

 

Nie zgadzam się z twierdzeniem, jakoby ciało koniecznie mu­siało umrzeć. W moim przekonaniu fizyczna nieśmiertelność jest dla nas osiągalna. Wierzymy w śmierć i tylko dlatego ciało umiera.

Ciało nie dlatego umiera, że wierzysz w śmierć. Ciało ist­nieje, a przynajmniej stwarza taki pozór, z powodu twojej wia­ry w śmiertelność. Ciało i śmierć są elementami tego samego urojenia, wywołanego przez umysł egotyczny, który nie jest świadom, gdzie tkwi Źródło życia, toteż widzi siebie jako osobny, stale zagrożony byt. Stąd złudzenie, że jesteś ciałem – masyw­nym, materialnym wehikułem, któremu nieustannie coś zagraża.

Widzieć siebie jako kruche ciało, które rodzi się i wkrótce umiera, to złudzenie. Ciało i śmierć są jednym złudzeniem. Idą ze sobą w parze. Chciałbyś zachować jedną część tego omamu, pozbywając się drugiej, ale to niewykonalne. Albo bierzesz ca­łość, albo z niej rezygnujesz.

Ale z ciała uciec nie możesz, nie ma zresztą takiej potrzeby. Ciało to niewiarygodnie wypaczony obraz twojej prawdziwej natury. Kryje się ona jednak gdzieś w tym omamie, a nie poza nim, toteż ciało pozostaje jedyną do niej drogą.

Gdybyś zobaczył anioła i wziął go za kamienny posąg, musiałbyś tylko dostroić wzrok, żeby uważniej przyjrzeć się rzekomemu posągowi, zamiast gdzie indziej rozglądać się za aniołem. Stwierdziłbyś wtedy, że kamiennego posągu nigdy nie było.

 

Skoro wiara w śmierć stwarza ciało, czemu mają je także zwierzęta? Przecież zwierzę pozbawione jest ego, no i nie wie­rzy w śmierć...

Ale tak czy owak umiera, przynajmniej na pozór.

Pamiętaj, że twoja wizja świata jest odzwierciedleniem sta­nu twojej świadomości. Nie istniejesz w sposób od tej wizji odrębny, a na zewnątrz ciebie nie istnieje żaden obiektywny świat. Ten, w którym mieszkasz, z chwili na chwilę stwarza twoja świadomość. Do największych odkryć współczesnej fizyki należy zasada jedności podmiotu i przedmiotu obserwacji: to, że obserwowanych zjawisk nie da się oddzielić od eksperymen­tatora, czyli obserwującej świadomości, a zmiana spojrzenia zmienia również przebieg obserwowanych procesów. Jeśli gdzieś głęboko w sobie wierzysz w odrębność bytów i w walkę o przetrwanie, to wszędzie wokoło dostrzegasz odzwierciedle­nie tej wiary, a twoim widzeniem świata rządzi lęk. Mieszkasz wtedy w świecie śmierci, wśród ciał, które walczą między sobą, zabijając się i pożerając nawzajem. Nic nie jest tym, czym się zdaje. Świat, który stwarzasz i widzisz przez pryzmat umysłu egotycznego, może się wy­dawać miejscem mocno niedoskonałym, istnym padołem łez. Ale wszystko, co postrzegasz, jest jedynie rodzajem symbo­lu – trochę jak wizja, nachodząca cię we śnie: to tylko twoja świadomość w ten sposób interpretuje molekularny taniec ener­gii wszechświata i w tańcu tym uczestniczy. Energia ta jest su­rowcem tak zwanej rzeczywistości fizycznej, którą odbierasz pod postacią ciał, ich narodzin, śmierci lub walki o przetrwanie. Może istnieć – i rzeczywiście istnieje – nieskończenie wiele zupełnie innych interpretacji, zupełnie innych światów, a każ­demu z nich kształt nadaje świadomość, stwarzająca go swoim postrzeganiem. Wszelka istota jest ogniskiem świadomości, każde zaś z tych ognisk tworzy własny świat, chociaż wszystkie te światy są wzajemnie ze sobą połączone. Mamy więc świat ludzi, świat mrówek, świat delfinów itd. Jest niezliczone mnó­stwo stworzeń o świadomości nastrojonej na częstotliwość tak różną od tej, na której nadajesz ty sam, że zapewne w ogóle nie zdajesz sobie sprawy z ich istnienia, podobnie zresztą jak one z twojego. Wysoko rozwinięte istoty, świadome swojego związ­ku ze Źródłem i ze sobą nawzajem, zamieszkiwałyby świat, który wydałby ci się zaiste niebiańską sferą – a mimo to wszyst­kie światy są w gruncie rzeczy jednym światem.

Stwarzanie naszego zbiorowego świata ludzi dokonuje się głównie na poziomie świadomości, określanym mianem umy­słu. Ale nawet w tym wspólnym ludzkim świecie zachodzą ogromne różnice między wieloma rozmaitymi „podświatami”, a kształt każdego z nich zależy od osoby, która mocą swojej percepcji powołuje go do istnienia. Jak już wiemy, wszystkie światy są połączone, gdy więc w zbiorowej świadomości ludz­kiej nastąpi przemiana, odzwierciedli się ona także w przyro­dzie i w królestwie zwierząt. Taki oto sens ma zdanie z Biblii, w którym mowa jest o tym, że w nadchodzącej epoce „lew legnie obok jagnięcia”. Sugeruje ono, że może zaistnieć rzeczy­wistość zupełnie innego rzędu.

Świat, jaki dziś nam się jawi, jest –jak już wspomniałem – w przeważającej mierze odzwierciedleniem umysłu egotycznego, że zaś egotyczne majaki nieuchronnie owocują lękiem, w świecie tym panuje właśnie lęk. Podobnie jak marzenia senne są symbolicznym przedstawieniem wewnętrznych sta­nów i odczuć, tak i nasza wspólna rzeczywistość jest głównie symbolicznym odbiciem lęku oraz grubych pokładów negatywizmu, nagromadzonych w zbiorowej psychice ludzkiej. Ponieważ stanowimy z naszym światem jedną całość, gdy więk­szość ludzi uwolni się od egotycznych urojeń, ta przemiana wewnętrzna odbije się na wszelkim stworzeniu. Staniesz się wtedy mieszkańcem świata, który będzie – dosłownie – nowy. Nastąpi skokowa zmiana w zbiorowej świadomości ziemskiej. Dziwnie brzmiące powiedzenie buddyjskie, zgodnie z któ­rym oświecenia ma prędzej czy później dostąpić każde drzewo i źdźbło trawy, streszcza tę samą prawdę. Według świętego Pawła całe stworzenie czeka, aż ludzie osiągną oświecenie. Tak właśnie odczytuję jego słowa: „Wszechświat stworzony czeka z niecierpliwą nadzieją, aż objawią się synowie boży”. Święty Paweł stwierdza następnie, że całe stworzenie zostanie dzięki temu odkupione: „Dotychczas bowiem... cały wszechświat stwo­rzony każdą częścią siebie jęczy niby w bólach porodowych”.

Tym, co się rodzi, jest nowa świadomość oraz –jako nie­uniknione jej odzwierciedlenie – nowy świat. To także zostało zapowiedziane w Nowym Testamencie, w Objawieniu święte­go Jana: „I widziałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły”.

Odróżniaj jednak przyczynę od skutku. Głównym twoim zadaniem nie jest pęd do zbawienia poprzez stworzenie lepszego świata, lecz ocknięcie się ze snu, w którym utożsamiasz się z formą. Kiedy się budzisz, nie jesteś już związany z tutej­szym światem, z tym oto poziomem rzeczywistości. Czujesz, że twoje korzenie tkwią w Nieprzejawionym, uwalniasz się więc od przywiązania do świata przejawionego. Nadal umiesz delektować się przemijającymi radościami, których on dostar­cza, ale już się nie boisz, że je utracisz, więc nie musisz kurczo­wo ich się czepiać. Chociaż potrafisz cieszyć się rozkoszami zmysłowymi, nie jesteś ich złakniony; ustaje też ciągła pogoń za spełnieniem, które dotychczas osiągałeś, dogadzając swojej psy­chice, tucząc ego. Masz nareszcie kontakt z czymś nieskończe­nie większym niż wszelka przyjemność czy rozkosz, większym niż cokolwiek, co należy do sfery przejawień.

Świat w pewnym sensie przestaje ci być potrzebny. Nie jest ci już nawet potrzebne to, żeby był inny, niż jest.

I wtedy dopiero zaczynasz naprawdę uczestniczyć w stwa­rzaniu lepszego świata, rzeczywistości innego rzędu. Dopiero wtedy umiesz prawdziwie współczuć i pomagać innym istotom na poziomie przyczyny. Tylko ci, co wznieśli się ponad ten świat, mogą stworzyć lepszy.

Pamiętasz może, co mówiliśmy o dwoistej naturze praw­dziwego współczucia, pojętego jako świadomość więzi, która łączy cię z wszystkimi istotami, ponieważ tak jak one jesteś śmiertelny, a zarazem nieśmiertelny. Na tym głębokim pozio­mie współczucie zyskuje moc w najszerszym sensie tego sło­wa uzdrawiającą. Kiedy osiągasz ten stan, twój uzdrowicielski wpływ opiera się nie tyle na działaniu, ile na tym, że po prostu jesteś. Każdy, z kim się kontaktujesz, ulega (świadomie lub bezwiednie) wpływowi twojej obecności oraz spokoju, któ­rym tchniesz. Kiedy jesteś w pełni obecny, a ludzie wokół cie­bie postępują w sposób nieświadomy, nie czujesz potrzeby reagowania, nie nadajesz więc ich nieświadomym zachowaniom jakichkolwiek cech rzeczywistości. Nosisz w sobie tak wielki i głęboki spokój, że wszystko, co spokojem nie jest, zni­ka w nim, jakby nigdy nie istniało. Przerwany zostaje dzięki temu karmiczny cykl działań i sprowokowanych nimi reakcji. Zwierzęta, drzewa i kwiaty czują twój spokój i odpowiadają nań. W samym tym, że jesteś, tkwi nauka – pokazowa lekcja pokoju bożego. Stajesz się „światłem świata”, emanacją czystej świadomości, plewisz więc cierpienie na poziomie przyczyny. Plewisz ze świata nieświadomość.

Nie znaczy to, że nie możesz jednocześnie uczyć poprzez działanie – na przykład pokazując, jak wyzbyć się poczucia tożsamości z umysłem, jak zauważać we własnym życiu nie­uświadomione schematy itd. Ale to, kim jesteś, zawsze nie­sie z sobą naukę donioślejszą aniżeli twoje słowa, a nawet czyny, i skuteczniej niż one przemienia świat. Kiedy wiesz, że Istnie­nie stanowi podstawę wszystkiego i dzięki tej wiedzy operu­jesz na poziomie przyczyn, twoje współczucie może się przeja­wić również na poziomie działań i skutków, jeśli postarasz się ulżyć cudzemu cierpieniu, ilekroć je napotkasz. Gdy czło­wiek głodny poprosi o chleb, a ty będziesz akurat miał parę kro­mek, podzielisz się z nim. Lecz nawet jeśli samo dzielenie się chlebem potrwa tylko krótką chwilę, naprawdę ważny w tym waszym spotkaniu będzie moment współ–Istnienia, którego chleb jest tylko symbolem. Chwila taka wywiera głęboko uzdra­wiający wpływ. Nie ma w niej ani ofiarodawcy, ani obdarowa­nego.

 

Ale przecież ludzie w ogóle nie powinni głodować. Czy może­my stworzyć lepszy świat, jeśli najpierw nie uporamy się z taki­mi przejawami zła, jak głód i przemoc?

Przyczyną wszelkiego zła jest nieświadomość. Można ła­godzić jej przejawy, lecz nie uda ich się całkiem wyeliminować, dopóki nie usunie się samej przyczyny. Prawdziwa przemiana dokonuje się wewnątrz, a nie na zewnątrz.

Jeśli czujesz w sobie powołanie do tego, żeby ulżyć cierpie­niu na świecie, to bardzo szlachetnie z twojej strony, ale pamię­taj, że nie powinieneś skupiać się wyłącznie na sprawach ze­wnętrznych, bo czeka cię rozczarowanie i rozpacz. Dopóki nie nastąpi głęboka przemiana ludzkiej świadomości, cierpienie świata pozostanie bezdenną otchłanią. Pilnuj więc, żeby twoje współczucie było pełne, a nie jednostronne. Empatia i chęć nie­sienia pomocy, jaką budzi w tobie cudzy ból czy ubóstwo, musi być równoważona głęboką świadomością wiecznej natury wszelkiego życia i zasadniczej złudności wszelkiego bólu. Gdy zyskasz już tę świadomość, pozwól, żeby wszystko, co robisz, przeniknięte było twoim spokojem. Dopiero wtedy będziesz działał na poziomie skutku i przyczyny jednocześnie.

Przestrzegaj tej zasady również wtedy, gdy popierasz jakiś ruch, który stawia sobie za cel zapobieżenie temu, żeby głębo­ko nieświadomi ludzie niszczyli samych siebie, unicestwiali się nawzajem i dewastowali kulę ziemską lub dręczyli inne istoty czujące. Pamiętaj: z nieświadomością, podobnie jak z ciem­nością, walczyć się nie da. Jeśli będziesz próbował z nią wojo­wać, nastąpi tym większa polaryzacja, a każdy z przeciwników jeszcze bardziej okopie się na swoich pozycjach. Utożsamisz się z jednym z przeciwnych stanowisk, stworzysz sobie „wro­ga” i tym sposobem sam również dasz się wciągnąć w nieświa­domość. Podnoś poziom ludzkiej świadomości, upowszechniająć wiedzę, a już co najwyżej stosuj bierny opór. Ale pilnuj, żebyś w sobie samym nie hołubił oporu, nienawiści – żad­nych negatywnych popędów. „Miłujcie nieprzyjacioły wasze”, powiedział Jezus – co oczywiście znaczy „nie miejcie nieprzy­jaciół”.

Gdy raz uwikłasz się w działanie na poziomie skutków, łatwo możesz się w tej działalności zatracić. Bądź stale czujny i bardzo, ale to bardzo obecny. Poziom przyczyn musi pozostać głównym przedmiotem twojej uwagi, wskazywanie drogi do oświecenia – twoim głównym celem, a spokój – najcenniejszym darem, jaki masz światu do ofiarowania.


Rozdział dziesiąty

 

SENS PODDANIA

 

Zgoda na teraźniejszość

 

Wspomniałeś parokrotnie o „poddaniu”. Nie podoba mi się ten pomysł. Trąci fatalizmem. Jeśli zawsze będziemy się zgadzali ze stanem rzeczy, nie zrobimy nic, aby go poprawić. Moim zdaniem postęp – zarówno w życiu osobistym, jak i społecz­nym – polega na tym, żeby nie akceptować ograniczeń, jakie narzuca teraźniejszość, lecz starać sieje przekroczyć i stworzyć lepszy układ. Bez tego do dziś dnia mieszkalibyśmy w jaski­niach. Jak godzisz ideę poddania ze zmienianiem rzeczywistości i skutecznym działaniem?

Dla niektórych ludzi słowo „poddanie” ma negatywny wydźwięk, ponieważ kojarzy im się z klęską, rezygnacją, ka­pitulacją w obliczu trudności życiowych, letargiem itd. Ale prawdziwe poddanie to coś zupełnie innego. Nie polega na tym, żeby biernie zgadzać się na każdy układ, w jakim się znajdziesz, w żaden sposób nie próbując go przekształcić. Ani na tym, żeby zaniechać wszelkiego planowania czy inicjowania pozytyw­nych działań.

W poddaniu zawiera się prosta, lecz głęboka mądrość, zalecająca raczej uległość niż opór wobec nurtu życia. Jedynym punktem, w którym możesz poczuć ten nurt, jest teraźniejszość, „poddać się” znaczy więc bezwarunkowo, bez zastrzeżeń pogodzić się z obecną chwilą, wyrzec się oporu wewnętrznego przed tym, co jest. Opór wewnętrzny to nie­zgoda na to, co j e s t, wyrażana poprzez myślowe osądy i ne­gatywne emocje. Szczególnie nasila się on wtedy, gdy „coś się nie układa”, czyli pojawia się szczelina między żądaniami i nie­elastycznymi oczekiwaniami twojego umysłu a tym, co j e s t. Szczelinę tę wypełnia ból. Jeśli żyjesz już wystarczająco dłu­go, z pewnością zdążyłeś się przekonać, że dosyć często „coś się nie układa”. I właśnie wtedy trzeba się poddać – jeśli chce się wyplenić z własnego życia ból i smutek. Zgoda na to, co jest, natychmiast uwalnia cię od utożsamienia z umysłem, a tym samym pozwala odnowić więź z Istnieniem. Opór i umysł są bowiem jednym.

Poddanie jest procesem czysto wewnętrznym. Nie oznacza. ono wcale, że nie możesz zarazem na zewnątrz przedsięwziąć czegoś, aby zmienić sytuację. Gdy się poddajesz, właściwie nie musisz akceptować jej całej, lecz tylko niewielki wycinek sytu­acji, zwany teraźniejszością.

Gdybyś na przykład ugrzązł w błocie, nie powiedziałbyś sobie: „Dobra, kapituluję: ugrzązłem i już”. Kapitulacja to nie to samo, co poddanie. Nie musisz akceptować niepożądanej czy niemiłej sytuacji życiowej. Nie musisz też wmawiać sobie, że ugrzęznąć w błocie to właściwie nic złego. Wręcz przeciwnie. Stawiasz sprawę jasno: chcesz się wydobyć z błota. Skupiasz się wyłącznie na obecnej chwili, nie opatrując jej w myślach żadną etykietką. Znaczy to, że nie osądzasz teraźniejszości. Skoro tak, nie opierasz też się ani nie doznajesz negatywnych emocji. Go­dzisz się z Jestestwem” danej chwili. Dopiero potem zaczy­nasz działać i robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby wydobyć się z błota. Jest to działanie pozytywne – dużo skuteczniejsze od działania negatywnego, powodowanego gniewem, rozpa­czą lub rozgoryczeniem. Dopóki nie osiągniesz zamierzonego rezultatu, nadal poddajesz się teraźniejszości, w żaden sposób jej nie klasyfikując.

Tytułem ilustracji przytoczę pewną obrazową analogię. Powiedzmy, że idziesz w nocy ścieżką wśród gęstej mgły. Masz jednak mocną latarkę, której światło przebija mgłę i otwie­ra przed tobą wąską, wyraźnie widoczną drogę. Ta mgła to two­ja sytuacja życiowa, łącznie z przeszłością i przyszłością; latar­ką jest twoja świadoma obecność; wyraźnie widoczną drogą – teraźniejszość.

Jeśli wytrwale się nie poddajesz, twardnieje przez to twoja psychiczna forma, czyli skorupa ego, wzmaga się więc wrażenie osobności. Otaczający cię świat wydaje się groźny, a szczegól­ne poczucie zagrożenia budzą ludzie. Pojawia się bezwiedny przymus niszczenia innych za pomocą osądów, a także potrzeba rywalizacji i dominacji. Nawet przyroda staje się wrogiem; wszystko widzisz przez pryzmat lęku. Choroba psychiczna zwa­na paranoją jest zaledwie nieco ostrzejszą postacią tego normal­nego, lecz zaburzonego stanu świadomości.

Opór utwardza i usztywnia nie tylko twoją formę psy­chiczną, ale i fizyczną, czyli ciało. W rozmaitych jego częściach tworzą się napięcia, a ono całe zwiera się w sobie. Swobodny przepływ energii, bez którego organizm nie może prawidłowo funkcjonować, ulega mocnemu ograniczeniu. Dzięki pracy z cia­łem i pewnym rodzajom fizjoterapii można przywrócić swobo­dę krążenia energii, lecz dopóki nie zaczniesz na co dzień stosować zasady poddania, wszelkie takie zabiegi przyniosą je­dynie chwilową ulgę i usuną objawy, ponieważ sama przyczyna – nawykowy opór – nie została rozpuszczona.

Masz jednak w sobie coś, co nie podlega przelotnym wpły­wom okoliczności, składających się na sytuację życiową. Dotrzeć do tego czegoś możesz wyłącznie pod warunkiem, że się pod­dasz. Tym czymś jest twoje życie, samo twoje Istnienie, wiecz­notrwałe w ponadczasowej sferze teraźniejszości. Odnalezienie go to właśnie ta ,Jedyna nieodzowna rzecz”, którą według Jezu­sa trzeba zrobić.

Jeśli sytuacja życiowa nie zadowala cię lub wydaje się wręcz nie do zniesienia, bezwiedny nawyk stawiania oporu, który ją utrwala, zdołasz przełamać jedynie pod warunkiem, że najpierw się poddasz.

Poddanie doskonale idzie w parze z działaniem, zmienia­niem i dążeniem, lecz kiedy już się poddasz, każdy twój ruch nabiera całkiem nowej energii, nowej jakości. Dzięki podda­niu odnawiasz więź ze źródłową energią Istnienia, a gdy Istnie­nie przenika wszystkie twoje uczynki, stają się one jednym wiel­kim świętem na cześć energii życiowej i coraz dalszą podróżą w głąb teraźniejszej chwili. Zaniechanie oporu wznosi na nie­porównanie wyższy poziom świadomość, a w ślad za nią wszyst­ko, co robisz lub tworzysz. Owoce pracy potrafią same o siebie zadbać i odzwierciedlają twój nowy stan. W sumie można to nazwać „działaniem w stanie poddania”. Nie jest to praca, jaką znamy od całych tysiącleci. W miarę jak coraz więcej ludzi bę­dzie się budzić, słowo „praca” stopniowo zniknie z naszego ję­zyka i być może zastąpi je jakieś inne, specjalnie w tym celu stworzone. To, jaką przyszłość dane ci będzie przeżyć, zależy głównie od teraźniejszego stanu twojej świadomości, poddanie jest więc najważniejsze ze wszystkiego, co możesz zrobić, żeby spowo­dować zmiany na lepsze. Wszelkie ruchy w sferze zewnętrznej mają jedynie wtórne znaczenie. Świadomość, która jeszcze się nie poddała, nie zdoła zainicjować żadnych naprawdę pozytyw­nych działań.

 

Rozumiem, że jeśli znajduję się w niemiłej lub niezadowala­jącej sytuacji i bez reszty zaakceptuję obecną chwilę taką, jaka ona jest, zniknie wszelkie cierpienie i ból. Wzniosę się ponad nie. Wciąż jednak wydaje mi się niezbyt jasne, skąd można czer­pać energię czy motywację do działania i wprowadzania zmian, jeśli nie z pewnej dozy niezadowolenia.

Gdy już się poddasz, widzisz bardzo wyraźnie, co należy zrobić, zaczynasz więc działać, zawsze robiąc tylko jedną rzecz naraz i skupiając się wyłącznie na tym, co robisz w danej chwili. Ucz się od przyrody: spójrz, jak wszystko w niej doprowa­dzone zostaje do końca, a cud życia rozkwita bez niczyjego niezadowolenia ani zmartwienia. To dlatego Jezus powiedział: „Przypatrzcie się liliom polnym, jak rosną; nie pracują ani przędą”.

Jeśli swoją ogólną sytuację odczuwasz jako niezadowalającą albo niemiłą, wydziel z niej obecną chwilę i poddaj się temu, co j e s t. Stanie się wtedy tak, jakbyś snopem świa­tła latarki przeciął mgłę. Warunki zewnętrzne stracą władzę nad twoją świadomością. Twoje postępowanie nie będzie już odtąd motywowane potrzebą reagowania i oporem.

Potem szczegółowo rozpatrz się w sytuacji. Zadaj sobie pytanie: „Czy mogę cokolwiek zrobić, żeby sytuację tę zmie­nić, poprawić albo z niej się wycofać?”. Jeśli któreś z tych roz­wiązań wyda ci się realne, zastosuj je. Zamiast ogarniać uwagą sto różnych spraw, które dobrowolnie lub z konieczności będziesz załatwiał w jakimś przyszłym terminie, skup się wy­łącznie na tej jednej, którą możesz załatwić właśnie teraz. Nie znaczy to, że nie powinieneś niczego planować. Może się prze­cież okazać, że akurat w tej chwili wszystko, prócz planowania, jest niewykonalne. Ale pilnuj się, żebyś nie zaczął wyświetlać sobie w głowie filmów i wybiegać w przyszłość, tracąc z oczu teraźniejszość. To, co w końcu postanowisz zrobić, niekoniecz­nie od razu wyda owoce. Dopóki zaś nie nadejdzie czas owoco­wania, nie opieraj się temu, co jest. Jeśli nie możesz nic zrobić ani się wycofać z danej sytuacji, wykorzystaj ją: niech zmusi cię do jeszcze głębszego poddania, głębszego wniknięcia w teraźniejszość, w Istnienie. Gdy wkraczasz w ponadczasowy wymiar teraźniejszości, często nie wiedzieć czemu następuje zmiana, a ty nie musisz nawet w tym celu zbytnio się wysilać. Życie staje się usłużne i skore do współdziałania. Jeśli twoją aktywność hamowały dotychczas takie czynniki wewnętrzne, jak lęk, poczucie winy lub inercja, stopnieją one w blasku twojej świadomej obecności.

 

Od energii umysłowej do duchowej

 

Zaniechać oporu? Łatwo się mówi! Wciąż nie bardzo wiem, jak to zrobić. Jeśli powiesz, że najpierw trzeba się poddać, pozo­staje pytanie: no dobrze, ale jak?

Na początek spójrz w oczy tej prawdzie, że w ogóle sta­wiasz opór. Bądź przy tym, gdy się on pojawi. Popatrz, jak twój umysł go stwarza, jak opatruje etykietką sytuację, ciebie samego lub innych ludzi. Obserwuj towarzyszące temu procesy myślowe. Odczuwaj energię emocji. Obserwując opór, prze­konasz się, że niczemu on nie służy. Gdy bez reszty skupiasz się na teraźniejszości, uświadamiasz sobie swój bezwiedny opór, a wtedy automatycznie przestajesz go stawiać. Nie sposób być jednocześnie świadomym i nieszczęśliwym; świadomość jest nie do pogodzenia z jakimkolwiek negatywizmem. Negatywizm, ból, wszelkiego rodzaju cierpienie oznacza, że opór trwa, on zaś jest zawsze nieświadomy.

 

Ale przecież mogę sobie uświadamiać własne bolesne uczucia?

Czy dobrowolnie wybrałbyś ból? A jeśli nie ty go wybrałeś, to skąd się wziął? Czemu służy? Kto przedłuża jego trwanie? Twierdzisz, że uświadamiasz sobie swoje bolesne uczucia, ale w rzeczywistości utożsamiasz się z nimi i karmisz je, ulegając przymusowi myślenia. Wszystko to są przejawy nieświado­mości. Gdybyś był świadomy, czyli całkowicie obecny tu i teraz, niemal w jednej chwili stopniałby cały negatywizm. Nie wy­trzymałby twojej obecności. Sprzyjające warunki stwarza mu wyłącznie twoja nieobecność. Nawet ciało bolesne nie przetrwa długo, kiedy jesteś obecny. Sam przedłużasz żywot swojej nie­doli, dając jej czas. A ona nim właśnie się żywi. Gdy nieustannie pielęgnujesz w sobie intensywną świadomość obecnej chwili, czas obumiera. Ale czy chcesz, żeby obumarł? Czy naprawdę masz już dość? Kim byłbyś, gdyby nie czas?

Dopóki nie nauczysz się poddawać, o wymiarze duchowym możesz najwyżej czytać, rozmawiać, pisać książki, rozmyślać, ekscytować się nim i wierzyć w jego istnienie – albo i nie wie­rzyć, zależnie od przypadku. Nie sprawia to żadnej różnicy. Dopiero gdy się poddajesz, wymiar ten staje się w twojej co­dziennej rzeczywistości czymś naprawdę żywym. Bijąca z cie­bie energia – ta, która kieruje odtąd twoim życiem – zaczyna wtedy wibrować na znacznie wyższej częstotliwości niż ener­gia umysłowa, nadal kierująca naszym światem: ta, która stwo­rzyła istniejące dziś społeczne, polityczne oraz gospodarcze struktury naszej cywilizacji i nieustannie przedłuża własny ży­wot za pomocą systemów kształcenia i środków masowego przekazu. Dzięki temu, że się poddajesz, zstępuje na ten świat energia duchowa. Nie zadaje ona cierpień ani tobie, ani innym ludziom, ani żadnej formie życia na kuli ziemskiej. W przeci­wieństwie do energii umysłowej nie zanieczyszcza też planety i nie podlega prawu biegunowości, na mocy którego nie może istnieć nic, co by nie miało swojego przeciwieństwa, a zatem nie ma dobra bez odpowiadającego mu zła. Ludzie napędzani energią umysłową – wciąż jeszcze przytłaczająca większość ludzkości – nie zdają sobie sprawy z istnienia energii duchowej. Należy ona do rzeczywistości innego rzędu i stworzy całkiem odmienny świat, gdy tylko wystarczająco wiele osób osiągnie stan poddania, a więc wyzbędzie się wszelkiego negatywizmu. Jeśli ziemia ma przetrwać, w jej mieszkańcach krążyć będzie ta właśnie energia.

Jezus napomknął o niej w Kazaniu na Górze, wygłaszając słynne prorocze zdanie: „Błogosławieni cisi, oni bowiem odziedziczą ziemię”. Otóż właśnie cicha lecz intensywna obec­ność rozpuszcza nieuświadomione schematy, wedle których funkcjonuje umysł. Działanie ich jeszcze przez pewien czas może się utrzymać, ale nie będą już rządziły twoim życiem. Również i zewnętrzne okoliczności, którym dotąd stawiałeś opór, za­zwyczaj szybko ulegają zmianie lub się ulatniają, gdy tylko się poddasz. Poddanie to potężna siła, przemieniająca sytuacje i lu­dzi. A nawet jeśli warunki zewnętrzne nie zmienią się natych­miast, możesz się wznieść ponad nie, skoro już zgodziłeś się na teraźniejszość. Tak czy owak –jesteś wolny.

 

 

Poddanie w związkach osobistych

 

A jeśli ktoś chce mnie wykorzystać, manipulować mną albo rządzić? Czy komuś takiemu też mam się poddać?

Ludzie tego pokroju są odcięci od Istnienia, toteż bezwied­nie próbują uzyskać od ciebie energię i moc. Co prawda, tylko człowiek nieświadomy będzie próbował wykorzystywać in­nych lub nimi manipulować, równie prawdziwe jest jednak to, że próba taka okaże się skuteczna jedynie wobec kogoś, komu także świadomości brakuje. Jeśli stawiasz opór cudzym nie­świadomym zachowaniom lub z nimi walczysz, sam też tracisz świadomość. Poddanie wcale nie polega na tym, że masz po­zwolić, aby wykorzystywali cię ludzie pozbawieni świadomo­ści. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś udzielił stanowczej i wyraźnej odmowy albo wycofał się z danej sytuacji, nie mając zarazem w sobie ani odrobiny oporu. Kiedy komuś lub czemuś odmawiasz, niech odmowa ta nie wynika z buntu, lecz z wglądu – z jasnego rozeznania, jakie wyjście jest dla ciebie w tej akurat chwili właściwe, a jakie nie. Niech to nie będzie reakcja, ale rzeczywiście odmowa, i to wysokiej próby – nie skażona ni­czym negatywnym, a więc nieprzysparzająca cierpień.

 

Mam w pracy niemiłą sytuację. Próbowałem jej się podać, ale mi się nie udaje. Za każdym razem budzi się silny opór.

Jeśli nie możesz się poddać, natychmiast zacznij działać: zabierz głos lub zrób coś, żeby zmienić sytuację – albo wycofaj się z niej. Weź odpowiedzialność za własne życie. Nie pozwól, żeby jakakolwiek negatywna skłonność zanieczyszczała twoje piękne, promienne Istnienie wewnętrzne i ziemię. Nie udzielaj w sobie gościny żadnemu rodzajowi nieszczęścia.

 

Czy zasady niestawiania oporu należy się trzymać również w zewnętrznych sprawach życiowych, na przykład nie opiera­jąc się przemocy? A może reguła ta odnosi się wyłącznie do ży­cia wewnętrznego?

Zajmij się tylko aspektem wewnętrznym. To najważniej­sze. Oczywiście zmieni się też wtedy twój sposób prowadzenia spraw na zewnątrz, twoje związki z ludźmi itd.

Właśnie w tych ostatnich zajdzie wskutek poddania głęboka zmiana. Dopóki bowiem nie potrafisz zgodzić się na to, co j e s t, nikogo nie zdołasz przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Bę­dziesz ludzi osądzał, krytykował, szufladkował, odrzucał albo próbował zmieniać. Co gorsza, jeśli stale traktujesz teraźniej­szość jako narzędzie, pozwalające osiągnąć w przyszłości wy­tyczony cel, to i każdego człowieka, z którym się spotkasz albo zbliżysz, będziesz traktował instrumentalnie. Związek – a więc i drugi człowiek – ma dla ciebie znaczenie drugorzędne albo żadne. Przede wszystkim liczy się to, co dzięki związkowi mo­żesz zyskać: korzyść materialna, poczucie władzy, rozkosz fi­zyczna albo jakiś inny sposób dopieszczania ego.

 

Objaśnię teraz, jak w związkach działa poddanie. Otóż kiedy wybucha spór czy konflikt z partnerem życiowym lub inną bliską osobą, przyjrzyj się najpierw swoim odruchom obron­nym, które budzą się w obliczu cudzego ataku, albo poczuj siłę własnej agresji, kiedy ty z kolei atakujesz stanowisko roz­mówcy. Obserwuj w sobie przywiązanie do własnych poglą­dów i przekonań. Staraj się czuć energię myślowo–emocjonalną, z której wypływa chęć stawiania na swoim i udowadniania cudzych błędów. Jest to energia umysłu egotycznego. Uświada­miasz sobie jej istnienie, przyjmując je do wiadomości i możli­wie najpełniej odczuwając jej obecność. I wreszcie pewnego dnia, w trakcie sporu, stwierdzasz nagle, że wybór należy do ciebie; możesz wtedy poniechać swojej reakcji – ot tak, na próbę. No więc poddasz się. Nie chodzi o to, żebyś przyznał rację roz­mówcy, wypowiadając kilka czczych słów z miną, która mówi: „Nie zniżę się do tych dziecinnych, nieświadomych zagrań”. W ten sposób przeniósłbyś tylko swój opór na inny poziom, pozostawiając rządy umysłowi egotycznemu, przekonanemu o własnej wyższości. Musisz się rozstać z całym myślowo––emocjonalnym polem energii, które w tobie tkwi i walczy o władzę.

Ego jest sprytne, zdobądź się więc na ogromną czujność, obecność i bezwzględną szczerość wobec siebie, żeby spraw­dzić, czy aby na pewno przestałeś się utożsamiać ze swoim sta­nowiskiem myślowym, a tym samym uwolniłeś od umysłu. Je­śli nagle poczujesz wielką lekkość, jasność i głęboki spokój, bę­dzie to nieomylny znak prawdziwego poddania. Zobacz wtedy, jak zmieni się stanowisko rozmówcy, gdy przestaniesz je zasilać swoim oporem. Kiedy znika przeszkoda, jaką dotychczas było poczucie tożsamości ze stanowiskami myślowymi, zaczyna się prawdziwe porozumienie.

 

A jak jest z brakiem oporu w obliczu przemocy, agresji itp.?

Brak oporu niekoniecznie polega na niedziałaniu. Zasada braku oporu znaczy jedynie, że w tym, co robisz, nie ma ele­mentu reakcji. Przypomnij sobie głęboką mądrość, która leży u podłoża wschodnich sztuk walki: nie opieraj się sile przeciw­nika. Ulegnij, żeby zwyciężyć.

Należy jednak dodać, że niedziałanie w wykonaniu osoby wysoce obecnej ma wielką moc przeistaczania i uzdrawiania sytuacji i ludzi. Taoiści określają je mianem wu wei, co zwykle tłumaczy się jako „działanie bez działania” lub „spokojne, bez­czynne siedzenie”. W starożytnych Chinach uchodziło za jed­no z największych osiągnięć czy też cnót. Ta specyficzna bez­czynność zasadniczo różni się od nieróbstwa w wydaniu kogoś, kto trwa w stanie zwyczajnej świadomości, a raczej nieświado­mości, podszytej lękiem, inercją lub niezdecydowaniem. Żeby naprawdę nie działać, trzeba w sobie samym nie stawiać naj­mniejszego oporu i być ogromnie czujnym.

Jeśli natomiast konieczne jest działanie, nie zareagujesz tak, jak ci każe twój tresowany umysł, lecz odpowiesz na sytuację, przyjmując za punkt wyjścia własną świadomą obecność. Nie będziesz miał wtedy w głowie żadnych pomysłów – nawet tego pomysłu, że nie należy uciekać się do przemocy. Któż więc po­trafi przewidzieć, co w końcu zrobisz?

Ego wierzy, że w oporze tkwi siła, podczas gdy tak napraw­dę odcina cię on od Istnienia – jedynego siedliska prawdziwej mocy. Opór jest słabością i lękiem w przebraniu siły. To, co ego uznaje za słabość, jest twoim Istnieniem w całej jego czy­stości, niewinności i potędze. To, co ego uznaje za siłę, jest słabością. Fałszywe ,Ja” trwa więc w nieustannym oporze i od­grywa nieautentyczne role, żeby zakamuflować twoją rzekomą słabość, która w istocie jest twoją mocą.

Dopóki nie nastąpi poddanie, stosunki między ludźmi muszą polegać w znacznej mierze na bezwiednym graniu ról. Kiedy się poddasz, egotyczne mechanizmy obronne i maski okażą się niepotrzebne. Będziesz odtąd bardzo prosty, bardzo prawdziwy. „To niebezpieczne” – mówi ego. „Stanie ci się krzyw­da. Łatwo dasz się zranić”. Nie wie oczywiście, że tylko poprzez zaniechanie oporu, tylko poprzez opuszczenie gardy masz szan­sę odkryć swoją prawdziwą, istotną nietykalność, dzięki której nic cię nie zrani.

 

Od choroby do oświecenia

 

Kiedy człowiek ciężko chory całkowicie zaakceptuje swój stan i podda się chorobie, czy nie wyzbędzie się tym samym chęci wyzdrowienia? Straci przecież wtedy determinację, niezbędną do walki z chorobą, prawda?

Poddanie to bezwzględna zgoda wewnętrzna na to, co jest. Mówimy o twoim życiu – tej oto chwili – a nie o warunkach czy okolicznościach, w których żyjesz. Nie zajmu­jemy się tym, co nazywam sytuacją życiową. Omówiliśmy już zresztą tę kwestię.

W odniesieniu do choroby sens poddania jest następujący. Choroba stanowi element sytuacji życiowej. Ma więc przeszłość i przyszłość. Tworzą one kontinuum, dopóki twoja świadoma obecność nie zbudzi odkupicielskiej mocy teraźniejszości. Jak wiesz, pod powierzchnią rozmaitych warunków, składających się na sytuację życiową, która trwa w czasie, jest coś głębszego, bardziej zasadniczego: twoje życie, samo twoje Istnienie w bez–czasowym Teraz. Ponieważ w teraźniejszości nie ma problemów, nie ma też choroby. Wiara w etykietkę, którą ktoś opatrzył twój stan, utrwala go, nadaje mu moc i z chwilowego zakłócenia równo­wagi czyni pozornie litą rzeczywistość. Wierze tej choroba za­wdzięcza nie tylko pozór rzeczywistości i materialności, lecz także ciągłości w czasie, której przedtem była pozbawiona. Gdy skupisz się na bieżącej chwili i przestaniesz ją opatrywać myślowymi etykietkami, sprowadzisz chorobę do jednego albo kilku spośród następujących czynników: bólu fizycznego, osła­bienia, niewygody lub niewydolności. I temu właśnie się pod­dajesz – t e r a z. Nie poddajesz się idei „choroby”. Pozwól, niech cierpienie siłą wpędzi cię w obecną chwilę, w intensywnie świadomą obecność. Wykorzystaj je, żeby się zbliżyć do oświe­cenia.

Poddanie nie zmienia tego, co j e s t — a przynajmniej nie zmienia bezpośrednio. Poddanie zmienia ciebie. Wraz z tobą zmienia się cały twój świat, ponieważ stanowi tylko odbicie. Mówiliśmy zresztą już o tym.

Gdybyś popatrzył w lustro i nie spodobałby ci się ujrzany w nim obraz, musiałbyś oszaleć, żeby go zaatakować. A prze­cież tak właśnie robisz, kiedy nie zgadzasz się na to, co j e s t. Gdy zaś atakujesz lustrzane odbicie, ono, rzecz jasna, odpowia­da kontratakiem. Jeśli akceptujesz każdy widziany w lustrze obraz, jeśli odnosisz się do niego życzliwie, nie ma on wyboru: po prostu musi ci tę życzliwość odwzajemnić. W ten sposób zmieniasz świat.

Problem nie tkwi w chorobie. Problemem jesteś ty sam – dopóki umysł egotyczny sprawuje rządy. Kiedy dotknie cię choroba, inwalidztwo czy inna niemoc, nie upatruj w tym po­rażki, nie czuj się winny. Nie miej życiu za złe, że niesprawiedli­wie się z tobą obeszło, ale nie miej też pretensji do siebie. Wszystko to są formy stawiania oporu. Jeśli ciężko zachorujesz, potraktuj to jako szansę na oświecenie. W ogóle wszelkie „zło”, jakie spotyka cię w życiu, staraj się wykorzystać dla sprawy oświe­cenia. Odbierz chorobie czas, w którym mogłaby trwać. Pozbaw ją przeszłości i przyszłości. Niech cię wpędzi siłą w intensyw­ną świadomość obecnej chwili – a wtedy zobaczysz, co się stanie.

Bądź alchemikiem. Przeistaczaj pospolite metale w złoto, cierpienie w świadomość, katastrofę w oświecenie.

Jesteś ciężko chory i masz mi za złe te słowa? Skoro tak, to widocznie choroba wrosła w twoje poczucie „ja”, stajesz więc w obronie własnej tożsamości – a także choroby. Stan, konwencjonalnie zwany „chorobą”, nie ma nic wspólnego z tym, kim jesteś naprawdę.

 

W obliczu katastrofy

 

Większość ludzi wciąż jeszcze tkwi w nieświadomości, a twardą skorupę ich ego strzaskać może jedynie krytyczna, graniczna sytuacja, zmuszając ich do poddania, a tym samym wyrywając ze snu. Sytuacje takie powstają, gdy wskutek jakie­goś kataklizmu, drastycznego przewrotu, głęboko przeżywanej straty czy innego rodzaju cierpienia cały twój świat nagle się wali i przestaje być zrozumiały. Jest to spotkanie ze śmiercią – fizyczną lub psychiczną. Umysł egotyczny, stwórca tutejszego świata, obraca się w ruinę. Z popiołów starego może się wtedy wyłonić świat nowy.

Nie ma oczywiście żadnej gwarancji, że nawet i sytuacja gra­niczna spełni to zadanie, zawsze jednak istnieje szansa. U nie­których ludzi sytuacje graniczne jedynie wzmagają opór przed tym, co j e s t, a wtedy zaczyna się droga przez piekło. Inni poddają się tylko częściowo, lecz to już wystarcza, żeby zyskali nieznaną im wcześniej głębię i pogodę ducha. Gdy odpadnie choćby część skorupy ego, przez powstałą w ten sposób szcze­linę może błysnąć odrobina promiennego spokoju, ukrytego za barierą umysłu.

Dzięki sytuacjom granicznym zdarza się wiele cudów. Niektórzy mordercy osadzeni w celach śmierci zaledwie na kil­ka godzin przed egzekucją uwalniają się od ego, odkrywając głę­boką radość i spokój, jakie zawsze towarzyszą temu wyzwole­niu. Wewnętrzny opór wobec sytuacji, w której się znaleźli, staje się w pewnej chwili tak silny, że zadaje im nieznośne katusze, a tu nie majak zrobić uniku, nie ma dokąd uciec: zamknięta jest nawet droga w przyszłość, wyświetloną z umysłu. Skazaniec musi więc w pełni zaakceptować to, co wydaje się nie do zaak­ceptowania. W obliczu przemożnej siły zmuszony jest się pod­dać. Osiąga dzięki temu stan łaski, z którym idzie w parze od­kupienie: całkowite uwolnienie od przeszłości. Oczywiście cud łaski i odkupienia tak naprawdę dokonuje się wcale nie za spra­wą sytuacji granicznej, lecz poddania.

Ilekroć więc stajesz wobec katastrofy albo coś mocno się „psuje” (katastrofą może być choroba, kalectwo bądź inna nie­moc, utrata domu, majątku albo tożsamości społecznej, roz­pad związku z kimś bliskim, śmierć lub cierpienie kochanej oso­by czy wreszcie zapowiedź własnej rychłej śmierci), wiedz, że jest to tylko jedna strona medalu, a ciebie zaledwie jeden krok dzieli od czegoś niewiarygodnie ważnego: całkowitej przemia­ny metali nieszlachetnych, jakimi są ból i cierpienie, w złoto. Ten brakujący krok nazywa się „poddanie”.

Nie twierdzę, że w tego rodzaju sytuacji nagle znajdziesz szczęście. Nie, nie znajdziesz go. Ale strach i ból przeistoczą się w spokój wewnętrzny i pogodę ducha, pochodzące z ogrom­nej głębi, z samego Nieprzejawionego. Będzie to „pokój boży, przekraczający wszelkie rozumienie”. W porównaniu z nim szczęście jest stanem bardzo płytkim. Wraz z tym promiennym spokojem pojawia się świadomość – nie na poziomie umysłu, lecz w głębi twojego Istnienia – że jesteś niezniszczalny, nie­śmiertelny. Nie jest to wiara, ale niezbita pewność, która nie potrzebuje żadnych zewnętrznych potwierdzeń ani dowodów z drugiej ręki.

 

Cierpienie w spokój przeistoczone

 

Czytałem o pewnym starogreckim stoiku, który na wieść o tym, że jego syn zginął w wypadku, stwierdził: „Wiedziałem, że nie jest nieśmiertelny”. Czy na tym właśnie polegać ma poddanie? Jeśli tak, to ja go nie chcę. W pewnych sytuacjach wydaje się nienaturalne i nieludzkie.

Brak kontaktu z własnymi uczuciami nie jest poddaniem. Nie wiemy jednak, w jakim stanie ducha grecki filozof wypo­wiedział te słowa. Niekiedy nawet w sytuacji granicznej czło­wiek nadal nie potrafi zaakceptować teraźniejszości. Ale zawsze ma przed sobą jeszcze jedną szansę.

Pierwsza szansa tkwi w tym, żeby w każdej chwili podda­wać się rzeczywistości, jaką chwila ta z sobą niesie. Skoro wiesz, że tego, co j e s t, nie da się odczynić (ponieważ właśnie to, a nie co innego już j e s t), przytakujesz temu, co j e s t, lub godzisz się z brakiem czegoś, czego nie ma. Potem robisz to, co zrobić musisz, bo tak akurat nakazuje sytuacja. Jeśli trwasz w tym stanie zgody, nie przysparzasz światu ani odrobiny negatywizmu, cierpienia, nieszczęścia. Żyjesz, nie stawiając oporu, obdarzony łaską i lekkością, wolny od wszelkich zmagań.

Ilekroć ci się to nie udaje, ilekroć pozwalasz przeminąć nadarzającej się sposobności –już to dlatego, że nie jesteś jesz­cze wystarczająco świadomy i obecny, aby zapobiec zbudzeniu się w tobie jakiegoś rutynowego, bezwiednego oporu, już to z tej przyczyny, że sytuacja, z którą masz do czynienia, jest za­nadto skrajna, abyś potrafił w jakimkolwiek stopniują zaakcep­tować – stwarzasz ból. Na pozór może się wydawać, że stwarza go sytuacja, lecz w gruncie rzeczy sprawcą jesteś ty sam, a raczej twój opór.

I właśnie wtedy znowu masz szansę się poddać. Skoro nie umiesz pogodzić się z tym, co się dzieje na zewnątrz, zgódź się na to, co tkwi w tobie samym. Skoro nie możesz zaakceptować stanu zewnętrznego, zaakceptuj wewnętrzny. Innymi słowy: nie wzbraniaj się przed bólem. Pozwól mu zaistnieć. Poddaj się ża­lowi, rozpaczy, lękowi, osamotnieniu – cierpieniu we wszelkich postaciach. Obserwuj je, nie opatrując go myślowymi etykiet­kami. Otwórz się przed nim. I zobacz, jak cud poddania prze­istacza głębokie cierpienie w głęboki spokój. To właśnie jest twoje ukrzyżowanie. Pozwól, żeby stało się twoim zmartwych­wstaniem i wniebowstąpieniem.

 

Nie rozumiem, jak można poddać się cierpieniu. Sam przecież powiedziałeś, że bierze się ono z niezdolności do poddania. Jak więc poddać się niepoddaniu?

Przestań na chwilę zajmować się poddaniem. Kiedy bardzo cię boli, wszelkie gadanie o nim tak czy owak wyda się pewnie czcze. Gdy bardzo cierpisz, masz zapewne największą ochotę uciec przed cierpieniem, zamiast mu się poddawać. Nie chcesz czuć tego, co czujesz. Czy można sobie wyobrazić bardziej normalną postawę? Ale nie ma ucieczki przed bólem, nie ma wyj­ścia. Owszem, jest wiele ucieczek pozornych – praca, alkohol, narkotyki, gniew, projekcje, tłumienie uczuć itd., lecz żadna nie uwalnia cię od bólu. Cierpienie zepchnięte w podświado­mość wcale nie słabnie. Kiedy zapierasz się bolesnych emocji, zatruwają one wszystko, co robisz i myślisz, w tym także twoje związki z ludźmi. Rozsiewasz te emocje w postaci bijącej od ciebie energii, a inni ludzie podskórnie je odbierają. Jeśli są nieświadomi, mogą nawet poczuć nieodpartą chęć, żeby cię w ten czy inny sposób zaatakować lub zranić, albo ty sam ich zranisz, gdy utraciwszy świadomość, obarczysz ich winą za swój ból. Wszystko bowiem, co pokrewne jest wewnętrzne­mu stanowi człowieka, przyciąga on ku sobie i w swoim zacho­waniu przejawia.

Kiedy z czegoś nie daje się wyjść, zawsze jeszcze można przez to przejść. Nie odwracaj się więc od bólu. Spójrz mu w oczy. Poczuj go w całej pełni. Nie m y ś l o nim, tylko go poczuj! W razie potrzeby daj mu wyraz, ale nie komponuj bolesnego scenariusza. Skup się bez reszty na uczuciu, a nie na osobie, przygodzie czy sytuacji, która rzekomo je wywołała. Nie pozwól, żeby umysł wykorzystał ból, aby stworzyć sobie z niego tożsamość ofiary. Jeśli zaczniesz użalać się nad sobą i opowiadać ludziom o swojej tragedii, tym bardziej w niej ugrzęźniesz. Ponieważ nie da się uciec przed uczuciem, jedyna nadzieja zmiany tkwi w tym, żeby w nie wniknąć; bez tego nic się nie zmieni. Skup się więc wyłącznie na tym, co czujesz, i nie opatruj tego uczucia myślowymi etykietkami. Kiedy wnikasz w uczucie, bądź bardzo uważny. Z początku może się wydawać, że wkraczasz w jakiś mroczny, przerażający obszar, a gdy poja­wi się chęć odwrotu, obserwuj ją, ale nie ulegaj jej. Nieustan­nie skupiaj uwagę na bólu, czując wszystko, co cię nachodzi: żal, lęk, zgrozę, samotność. Bądź czujny, bądź przytomny – obecny całym swoim Istnieniem, każdą komórką ciała. Dzięki temu w mrok wnosisz światło: płomień swojej świadomości.

Na tym etapie kwestia poddania nie musi cię dłużej za­przątać. Już się poddałeś. W jaki sposób? W pełni skupiona uwaga równa się pełnej akceptacji, poddaniu. Kiedy bez reszty na czymś się skupiasz, wykorzystujesz potęgę teraźniejszości, która jest potęgą twojej własnej obecności. Gdy zaś jesteś obecny, nie utrzyma się ani jedno ukryte gniazdo oporu. Obecność unice­stwia czas, a bez niego nie przetrwa żadne cierpienie, nic ne­gatywnego.

Zgoda na cierpienie jest podróżą w śmierć. Spotykając się z głębokim bólem, pozwalając mu zaistnieć, uważnie weń wnikając — świadomie wkraczasz w śmierć. A kiedy już taką właśnie śmiercią umrzesz, stwierdzasz, że śmierci nie ma – nie ma więc czego się bać. Tylko ego umiera. Co by to było, gdyby któryś z promieni słonecznych zapomniał o swojej nierozerwal­nej więzi ze słońcem i wmówił sobie, że musi walczyć o prze­trwanie, stwarzając dla siebie niezależną od słońca tożsamość i kurczowo jej się czepiając? Czyż śmierć takiej ułudy nie była­by ogromnym wyzwoleniem?

Chciałbyś mieć lekką śmierć? Wolałbyś umrzeć bez bólu, bez męki? Jeśli tak, co chwila umieraj dla przeszłości i niech twoja obecność rozprasza swoim blaskiem to ciężkie, tkwiące w pętach czasu ,ja”, o którym myślałeś, że jest prawdziwym tobą.

Droga krzyżowa

 

Wiele osób twierdzi, że odnalazło Boga poprzez głębokie cierpienie. Używane w tradycji chrześcijańskiej określenie „dro­ga krzyżowa” ma chyba ten właśnie sens.

Przecież tym właśnie tutaj się zajmujemy.

Mówiąc ściśle, ludzie ci nie odnaleźli Boga poprzez cier­pienie, póki bowiem człowiek cierpi, znaczy to, że stawia opór. Odnaleźli Go zatem dzięki poddaniu – całkowitej zgodzie na to, co j e s t, do której to wielkie cierpienie ich zmusiło. Wi­docznie na jakimś poziomie uświadomili sobie, że sami tworzą własny ból.

 

W jaki sposób stawiasz znak równości między poddaniem a od­nalezieniem Boga?

Skoro opór i umysł są od siebie nieodłączne, zaprzesta­jąc oporu – poddając się – kładziesz kres władzy umysłu nad tobą; zrzucasz z tronu uzurpatora, który się pod ciebie pod­szywa; obalasz fałszywego bożka. Ulatniają się wszelkie osądy i cały negatywizm. Otwiera się wtedy sfera Istnienia, którą dotychczas przesłaniał umysł. Nagle pojawia się w tobie wielki, cichy bezruch, niezgłębiony spokój. W spokoju tym trwa wiel­ka radość. A w tej radości – miłość. A już w najskrytszym rdzeniu – to, co święte, niezmierzone. To, czego nazwać nie sposób.

Nie nazywam tego doświadczenia „odnalezieniem Boga”, jak bowiem można odnaleźć coś, czego nigdy się nie utraciło – samo życie, którym jesteś? Słowo „Bóg” ma zbyt wąski sens – nie tylko z powodu tysięcy lat wypaczeń i nadużyć, jakim je poddawano, lecz i dlatego, że zdaje się kryć za nim jakiś od­rębny byt, który nie jest tobą. Tymczasem Bóg jest samym Istnieniem, nie zaś istotą. Nie ma tu żadnej relacji podmiotowo–przedmiotowej, żadnej dwoistości, żadnego rozziewu między tobą a Bogiem. Świadomość, że Bóg istnieje, to najbardziej naturalne zjawisko pod słońcem. Zdumiewające i niezrozu­miałe wydaje się nie tyle to, że człowiek zdolny jest uświado­mić sobie istnienie Boga, ile właśnie fakt, że go sobie n i e uświadamia.

Drogą krzyżową, o której wspomniałeś, wiedzie stary – do niedawna zresztą jedyny – szlak ku oświeceniu. Ale nie baga­telizuj tego podejścia ani nie lekceważ jego skuteczności. Nadal się ono sprawdza.

Droga krzyżowa polega na całkowitym odwróceniu war­tości. Oto bowiem najgorsza rzecz w życiu – twój krzyż – oka­zuje się najlepszą, jaka kiedykolwiek ci się przydarzyła, gdyż zmusza cię do poddania, do „śmierci”, każe ci stać się niczym, stać się jak Bóg, ponieważ Bóg także jest niczym.

Dla nieświadomej większości ludzi droga krzyżowa pozo­staje w dzisiejszych czasach drogą jedyną. Sporo muszą jeszcze wycierpieć, aby się przebudzić, a zanim oświecenie stanie się zjawiskiem masowym, zapewne nastąpią straszliwe kataklizmy. Ponieważ w procesie tym odzwierciedla się działanie pewnych uniwersalnych praw, którym podlega wzrost świadomości, niejednokrotnie przepowiadali go rozmaici wizjonerzy. Opisa­ny został między innymi w Księdze Objawienia, czyli Apokalip­sie, choć oprawiono go tam w trudno zrozumiałą, chwilami wręcz hermetyczną symbolikę. Cierpienia nie zsyła zaś ludziom Bóg, lecz sami zadają je sobie, a także bliźnim; jest ono także dziełem pewnych mechanizmów obronnych, którymi ziemia jako żywy, inteligentny organizm posłuży się, aby uchronić się przed nawałą ludzkiego szaleństwa.

Na świecie przybywa jednak ludzi, którzy osiągnęli już taki poziom świadomości, że nie muszą dalej cierpieć, zanim do­znają oświecenia. Bardzo możliwe, że należysz do ich grona.

Oświecenie wycierpiane – osiągnięte na drodze krzyżowej – dokonuje się w ten sposób, że do królestwa niebieskiego zo­stajesz wtrącony siłą, chociaż gryziesz i kopiesz. W końcu się poddajesz, ponieważ ból staje się nieznośny, ale zanim to na­stąpi, może cię boleć bardzo, bardzo długo. Gdy natomiast świadomie wybierasz oświecenie, wyzbywasz się przywiązania, które dotychczas wiązało cię z przeszłością i przyszłością, a twoje życie ogniskuje się odtąd w teraźniejszości. Znaczy to, że przy­takujesz temu, co jest. Ból przestaje ci być potrzebny. Jak sądzisz, ile czasu musi jeszcze minąć, zanim zdołasz powiedzieć: „Nie będę już przysparzał bólu, nie będę przysparzał cierpie­nia”? Jak długo jeszcze musi cię boleć, zanim podejmiesz tę de­cyzję?

Jeśli wydaje ci się, że potrzebujesz więcej czasu, to owszem, dostaniesz go – a wraz z nim więcej bólu. Czas i ból tworzą nierozłączną parę.

 

Swoboda wyboru

 

A co powiesz o ludziach, którzy najwidoczniej lubią cierpieć? Mam przyjaciółkę, której facet fizycznie nią poniewiera, a jej poprzedni związek był pod tym względem podobny. Dlacze­go ona wybiera takich mężczyzn i czemu nie chce wycofać się z obecnego układu? Dlaczego tak wiele osób wybiera ból?

Wiem, że czasownik „wybierać” to jedno z ulubionych słów Ery Wodnika, ale w tym kontekście wydaje się ono trochę nie na miejscu. Mylące jest twierdzenie, że ktoś „wybrał” zaburzony związek czy inną negatywną sytuację. Żeby wybrać, trzeba być świadomym, i to bardzo. Bez świadomości nie masz wybo­ru. Pojawia się on przed tobą dopiero wtedy, kiedy –wyzbywasz się utożsamienia z umysłem i jego wytrenowanymi zagrania­mi, czyli stajesz się obecny. Póki do tego nie dojdziesz, jesteś – w sensie duchowym – nieświadomy: ulegasz przymusowi myślenia, odczuwania i działania zgodnego z tresurą, którą prze­szedł twój umysł. Właśnie dlatego Jezus powiedział: „Wybacz­cie im, albowiem nie wiedzą, co czynią”. Nie ma to nic wspól­nego z konwencjonalnie pojmowaną inteligencją. Znałem wielu bardzo inteligentnych i wykształconych ludzi, którzy byli zara­zem całkowicie pozbawieni świadomości, bez reszty utożsa­mieni z własnym umysłem. Gdy rozwoju umysłowego i gro­madzenia wiedzy nie równoważy proporcjonalny do nich wzrost świadomości, istnieje ogromne ryzyko, że człowiek będzie nieszczęśliwy i ściągnie na siebie katastrofę.

Twoja przyjaciółka tkwi w związku z mężczyzną, który nią pomiata, i nie jest to pierwszy tego rodzaju związek w jej życiu. Dlaczego? Z powodu braku wyboru. Posłuszny musztrze, któ­rej poddano go w przeszłości, umysł zawsze stara się odtwo­rzyć coś, co już zna – coś swojskiego. Niechby nawet bolało, byle by było swojskie. Umysł zawsze lgnie do rzeczy znajo­mych. Nieznane jest niebezpieczne, ponieważ nie podlega władzy umysłu. Właśnie dlatego nie lubi on obecnej chwili i ją ignoruje. Gdy obecna chwila dociera do świadomości, powstaje luka nie tylko w umysłowym nurcie, lecz także w kontinuum, które stanowią przeszłość i przyszłość. Wszystko, co naprawdę nowe i twórcze, może przyjść na ten świat jedynie przez tę lukę –jasną przestrzeń, mieszczącą w sobie bezmiar możliwości.

Może więc twoja przyjaciółka w wyniku utożsamienia z umysłem odtwarza wyuczony niegdyś schemat, zgodnie z którym intymności nieodłącznie towarzyszy brutalność. Albo odgrywa wpojony jej we wczesnym dzieciństwie scenariusz, wedle którego niewiele jest warta i należy jej się wyłącznie kara. Możliwe też, że żyje w znacznej mierze za pośrednictwem ciała bolesnego, ono zaś nieustannie szuka kolejnych dawek bólu, żeby nimi się karmić. Jej mężczyzna postępuje tymczasem według własnych bezwiednych schematów, które zazębiają się ze schematami twojej przyjaciółki. Oczywiście sama stwarza ona sobie całą tę sytuację, ale czym lub kim jest to ,Ja”, które doko­nuje owego dzieła stworzenia? Wyniesioną z przeszłości, myślowo-emocjonalną kliszą, niczym więcej. Po co wywoływać z tej kliszy jakieś „ja”? Jeśli mówisz przyjaciółce, że sama wy­brała ten stan czy też układ, wpędzasz ją w jeszcze głębsze utoż­samienie z umysłem. Ale czy naprawdę jest ona właśnie tą umy­słową kliszą? Czy ta klisza stanowi jej prawdziwe jestestwo? Czy prawdziwa tożsamość twojej przyjaciółki bierze się z prze­szłości? Naucz przyjaciółkę, w jaki sposób może stanąć za wła­snymi myślami i emocjami jako obserwatorka, przytomny świa­dek. Opowiedz jej o ciele bolesnym i o tym, jak można się od niego uwolnić. Naucz ją świadomości ciała wewnętrznego. Po­każ, w czym tkwi sens obecności. Gdy tylko uda jej się dotrzeć do potęgi teraźniejszości, a więc wyrwać się spod władzy prze­szłości i jej wytrenowanych wzorców, zyska nareszcie swobodę wyboru.

Nikt nie wybiera zaburzeń, konfliktu, bólu. Nikt nie wybiera obłędu. Przydarzają ci się one tylko dlatego, że je­steś nie dość obecny, aby rozpuścić przeszłość – masz w sobie za mało światła, aby rozproszyć mrok. Nie jesteś naprawdę tu­taj. Jeszcze nie całkiem się przebudziłeś. Tymczasem więc two­im życiem kieruje tresowany umysł.

Jeśli jesteś jedną z wielu osób, które mają zadawniony żal do rodziców, jeśli po dziś dzień chowasz urazę o coś, co rodzice zrobili lub czego zaniechali, znaczy to, że nadal tkwisz w przeświadczeniu, jakoby mieli oni swobodę wyboru i mogli postąpić inaczej, ale nie chcieli. Na pozór zawsze wydaje się, że ludzie mogą wybierać, lecz to czyste złudzenie. Póki twoim życiem kieruje umysł, podążający głęboko wyjeżdżoną kole­iną, póki jesteś swoim umysłem, jaki masz wybór? Żadne­go. Przecież tak naprawdę wcale cię tu nie ma. Utożsamienie z umysłem to stan mocno zaburzony, rodzaj obłędu. Prawie wszyscy w mniejszym lub większym stopniu cierpią na tę chorobę. Lecz gdy sobie uświadomisz, na czym ona polega, natychmiast ulatniają się wszelkie pretensje. Jak można mieć komuś za złe to, że jest chory? Jedynym stosownym odzewem będzie współczucie.

 

Czyli nikt nic jest odpowiedzialny za to, co robi? Nie podoba mi się ta koncepcja.

Jeśli kieruje tobą umysł, to mimo braku wyboru poniesiesz konsekwencje własnej nieświadomości i przysporzysz światu cierpienia. Będziesz dźwigać brzemię lęku, konfliktów, pro­blemów, bólu. Stworzone w ten sposób cierpienie prędzej czy później przemocą wtrąci cię w świadomość.

 

To, co mówisz o swobodzie wyboru, odnosi się też zapewne do zdolności wybaczania. Człowiek musi osiągnąć pełną świa­domość i poddać się, zanim zdoła wybaczyć.

Słowo „wybaczenie” używane jest od dwóch tysięcy lat, ale większość ludzi nadaje mu bardzo wąski sens. Nie możesz naprawdę wybaczyć sobie ani innym, póki czerpiesz z prze­szłości poczucie Ja”. Dopiero gdy dotrzesz do potęgi teraź­niejszości, która jest twoją własną potęgą, potrafisz autentycz­nie wybaczyć. Przeszłość traci wtedy moc, a ty głęboko sobie uświadamiasz, że nic, co w życiu zrobiłeś lub tobie zrobiono, nie zdoła choćby najlżejszym muśnięciem dotknąć promien­nej istoty tego, kim jesteś. Cała idea wybaczenia staje się wów­czas zbędna.

 

A jak dotrzeć do tego poziomu świadomości?

Kiedy poddajesz się temu, co j e s t, a tym samym stajesz się w pełni obecny, przeszłość traci wszelką moc. Przestaje ci być potrzebna. Kluczem jest obecność, teraźniejszość.

 

A po czym poznam, że już się poddałem?

Po tym, że przestanie ci się nasuwać to pytanie