Przed lekturą tej książki należy zapomnieć o szkolnych wiadomościach z
biologii, a także pozbyć się dotychczasowych wyobrażeń o człowieku. Jak
pisałby książkę o człowieku fizjolog? Oczywiście w swoim języku. Lecz
gdyby chciał tłumaczyć najszczytniejsze wzloty psychiki kryteriami
fizjologicznymi, spotkałby się ze zdecydowanym oporem przeciw degradacji
człowieka do zwierzęcia. Nie próbujmy zatem przekładać fizjologii na
humanistyczne wartości.
Autor podejmuje podwójne ryzyko - wprowadza niekonwencjonalne pojęcie
człowieka, wynikające z bioelektroniki, i dokonuje próby przełożenia
"człowieka elektronicznego" na wartości humanistyczne. Natomiast podczas
czytania nie należy przekładać bioelektroniki na biochemię czy
fizjologię i potem - jeszcze na humanistykę. Lepiej od początku myśleć w
kategoriach bioelektronicznych, inaczej nie uchwyci się sensu, podobnie
jak nie chwyta się sensu podczas przekładania obcojęzycznego tekstu przy
słabej znajomości języka. Książka ta nie jest elementarzem
bioelektroniki; musiałaby wtedy mieć zupełnie inny profil i nie mogłaby
w żaden sposób sięgać aż do nowej interpretacji człowieka. Byłoby to
zbyt przedwczesne. Dalsze podawanie alfabetu bioelektroniki, po
dziesięciu latach pracy w tym kierunku, nie wydaje się ani konieczne,
ani celowe. Wystarczy stwierdzenie, że według autora - życie ma dwie
strony, biochemiczną i bioelektroniczną, jak moneta reszkę i orła, lecz
jedną tylko wartość.
Zastosowanie pojęć bioelektroniki do antropologii jest zapewne pierwszą
tego rodzaju próbą na świecie i dlatego musi być przedsięwzięciem w tym
samym stopniu odważnym, co kontrowersyjnym. Należy przyjąć książkę jako
wyraz owej próby ze wszystkimi tego konsekwencjami: może ona być
awangardowa, dyskusyjna i niezupełnie udana, miejscami niespójna, a przy
tym - zupełnie brak kompetentnych do jej całkowitej oceny. W każdym
razie nie jest fantastyką naukową.
Autor dał elektronicznej wizji człowieka nazwę Homo electranicus.
Traktuje ją ze względów dla siebie zrozumiałych jako rzeczywistość,
zdając sobie sprawę z kontrowersyjności problemu. Niekontrowersyjne
bywają tylko podręczniki, które przekazują obiegowe wiadomości naukowe.
Skoro wybiera się profil niepodręcznikowy ryzykuje się tym samym
wszystkie okoliczności towarzyszące. Walka miewa dwa rozstrzygnięcia -
zwycięstwo lub przegraną. W nauce nie bywa inaczej.
WSZYSTKO MUSI MIEĆ POCZĄTEK...
Początek ma zarówno każdy problem, jak i każde jego rozwiązanie.
"Siekankę" prawdy przyrodniczej przyrządza się od, czasów humanizmu - a
zwłaszcza w wiekach XIX i XX - na tych samych zasadach analitycznych.
Metody analizy natomiast, dzięki postępom myśli technicznej, zmieniają
się w kierunku zwiększania stopnia pulweryzacji przedmiotu badań.
Analiza chemiczna łącznie z wariantami chromatograficznymi i
spektroskopowymi osiągnęła obecnie niebywałą precyzję. Poznajemy życie w
pikowymiarach, sięgniemy niedługo cząstek elementarnych, z których jest
zbudowana materia życia. Jego energetykę zresztą jesteśmy skłonni
lokować już w polach grawitacyjnych, neutrinowych, by nie wspomnieć o
takich energetycznych bytach, jak siły psi, na które, jak dotychczas,
nie mają zamiaru dać swego placet fizycy - ci kustosze energii i masy.
Wydaje się, że tajemnica życia tkwi właśnie w mikrorozmiarze, dlatego
tak uporczywie, od czasów Leeuwenhoeka, twórcy ulepszonego mikroskopu,
zmniejszamy wymiary badanego przedmiotu metodami mikroskopii - poprzez
stosowanie immersji, wynalezienie ultramikroskopu elektronowego, a na
drodze chemicznej - poprzez postępującą precyzję analityczną. Powstaje
tedy niebezpieczeństwo poznania wszystkich składowych przy niemożności
zrekonstruowania całości tak, aby nie tylko geometrycznie przystawała w
elementach, ale i sprawnie funkcjonowała.
Co twórczego może wnieść w poznanie życia dalsza jego atomizacja
proponowana przez bioelektronikę? Przecież wiedzie ona tylko do jeszcze
większego roztarcia całości życia. Jaki jest w ogóle jej sens, skoro
brakuje nam raczej integracji? Sięganie w strefę kwantową, gdzie nie
rozróżnia się już fali od cząstki, położenia od pędu, masy od energii,
nawet życia od nieżycia, staje się podrożą w świat doskonałego pudru
życia, w której palcami badałoby się subtelność zgranulowania, doznając
co najwyżej satysfakcji dojścia do granic możliwości.
Wszak uprawiając bioelektronikę trzeba minąć rozmiary biologii
molekularnej, nawet poziom reakcji chemicznych i zejść jeszcze niżej,
gdzie wszelkie mianowanie przedmiotów jest już niedopuszczalne,
obowiązuje bowiem statystyczne prawo zbioru. W sobie anonimowego. Co to
może dać człowiekowi? Czy sproszkowanie wymiaru potrafi wyjaśnić jego
złożoność i skalę możliwości? Raczej brak nam wciąż szerokiej integracji
człowieczeństwa, gdyż człowiek chyba nie może stanowić sumy własnych
dzieł już dokonanych i nie wykluczonych w przyszłości, ani tym bardziej
sumy elementów składających się na łączną masę około 70 kilogramów.
Na razie człowieka oceniamy na podstawie jego zdolności produkcyjnej we
wszelkich dziedzinach od technicznej poprzez artystyczną do
intelektualnej. Z tego behawioru człowieka pragniemy odtworzyć jego
wnętrze, jego działającą treść. Kaskadowy spadek badawczych metod w
coraz mniejszy rozmiar analizowanego fragmentu człowieka nie prowadzi
ani do poznania życia, o którym, wydaje nam się, bardzo wiele wiemy,
prócz jednej rzeczy - czym ono jest, ani do poznania psychiki, która
przecież stanowi gatunkowy wyznacznik człowieczeństwa wyrażony słowem
sapiens. Jest on niemniej jednak energetyczny i wymykający się
skutecznie próbom zdefiniowania.
Paradoksalność sytuacji jest tu podwójnie rzeczywista, a tym samym
propozycja jeszcze jednego zejścia, do kwantowych podstaw, nawet na kimś
pozbawionym zbytniej wyobraźni robi wrażenie likwidowania powodzi wodą.
Rekonstrukcja człowieka z kwantowych fundamentów może być dziełem
przyrody, ale wydaje się mało prawdopodobna jako udane przedsięwzięcie u
jej badacza, mimo zaaplikowania bioelektroniki.
A jednak? Tyle już nieudanych prób podejmowano dla poznania człowieka i
nauka się nadal rozwija, czemu więc nie zaryzykować jeszcze jednej,
która ostatecznie nie jest władna nauce zaszkodzić. A to już bardzo
dużo. Niezależnie od stopnia absurdalności przenoszenia pojęć kwantowych
do złożoności człowieka, może warto i tę próbę podjąć. Człowiek jest
godzien intelektualnych zabiegów, by całe jego piękno i urok jego głębi
wydobyć oraz poznać. Jest ta bezsprzecznie pierwsza na świecie próba
stworzenia "elektronicznej antropologii". Zabieg wydaje się uzasadniony
o tyle, że w interpretacji życia od strony elektronicznej, a nie tylko
chemicznej, trudno wyeliminować biologiczną składową człowieka. Przy
okazji powstaje zaraz pytanie, czy psychikę można również objąć
bioelektroniczną interpretacją. Załóżmy że tak. Wtedy można będzie
zaproponować nowe pojęcie robocze - Homo electronicus.
Dlaczego właśnie ten człowiek - o najniższej jakości, zubożony treściowo
do ostatecznych granic?
Zatrzymajmy się na chwilę przy określeniach stawianych obok słowa
"człowiek". Zaczął bodaj Arystoteles, mianując go zwierzęciem
społecznym. Potem powstał Homo ridens, Homo oeconomicus, Homo
paradoxalis i duma wszystkich, określenie, które zresztą weszło do nauki
ustalającej ambitny status człowieka między ssakami - Homo sapiens.
Różnica gatunkowa podkreślona przymiotnikiem sapiens położyła się jak
cięcie brzytwą między człowiekiem i resztą zwierząt, której to granicy
zwierzęta z szacunku i niemożności nie przekraczają, z człowiekiem zaś
bywa różnie. Graniczny rów usiłowano wprawdzie zasypać w okresie rozwoju
darwinizmu, dopatrując się daleko idących szczegółów włączających
właśnie człowieka do zoologii, na przekór idealizującym filozofom,
teologom i bajkopisarzom, ale były to już wtórne procesy likwidowania
zbyt ostro postawionych granic między królem zwierząt a podwładnymi.
Mimo wszystko sapiens tkwi jako wyznacznik gatunkowy obok Homo. Czy nowy
przymiotnik electronicus może cokolwiek zmienić, poza tym, że wnosi dozę
humoru i wolność określania bez ostatecznych rozwiązań? Jak gdyby
człowiek zawsze musiał mieć najwięcej kłopotu z sobą i władną naturą,
jak gdyby szaradzista stawał zawsze wobec nierozwiązanej zagadki - czym
jest, on sam. Już wymienione i inne możliwe określenia człowieka mówią,
co on potrafi, co może, na co go ewentualnie jeszcze stać. Tylko owo
wielkie sapiens, które weszło do biologii człowieka, oddzielając go od
reszty ssaków, nie jest prozaicznym dodatkiem, a na wskroś ludzkim
dziełem. Najlepiej przejawia się to w identyfikowaniu człowieka
kopalnego. Jeśli używał ognia i narzędzi, a tym bardziej wyrażał swe
przekonania kultowe - był sapiens, człowiekiem.
Homo electronicus nie roztacza tego typu możliwości, raczej odsłania
nieco swej natury - czym jest. Byłoby nawet nęcące to samozdemaskowanie
człowieka, jego przedarcie się do kwantów własnej natury. Tak głęboko
nie sięgano nigdy w jego historii. Aby jednak dotrzeć do suteren natury,
gdzie drzemie w półśnie mało jeszcze rozpoznany electronicus, konieczne
jest wniknięcie głębiej, niż to czynią biologia molekularna i biochemia.
Przecież obserwując (znowu behawior) dzieła człowieka z najnowszymi
włącznie, mimo woli stawia się pytanie: jeśli produkty są tak złażone,
to jaki konglomerat konstrukcji i funkcji musi stanowić ich twórca? A
maże jest to błędne pytanie? Nie tak dawno, kiedy dyskutowano nad
zagadkowym Procesem technologicznym starożytnego hutnictwa w Górach
Świętokrzyskich, ujawnił się problem nie rozwiązany w dzisiejszej
metalurgii. W jaki sposób analfabeta - być może celtycki i późniejszy, z
okresu wpływów rzymskich potrafił otrzymać niskowęglową stal w
jednostopniowym procesie wytopu, skoro dzisiejsza metalurgia nie może
się obyć bez dwustopniowego etapu surówki i jej odwęglania? Przecież
trudno przypuszczać, że wiedza prymitywnego hutnika była większa niż
współczesnych specjalistów z tytułami docentów. Może zbyt wysoko
poszukujemy rozwiązań, a one leżą właśnie bardzo nisko, na poziomie
prymitywnych wiadomości, którymi dysponował tamten człowiek?
Może zagadka człowieka leży nie w jego złożoności, a właśnie w prostocie
podstaw, prostocie tak wielkiej, że nawet nikt jej nie podejrzewa.
Przyroda lubi wielkie dzieła dokonywać zwykłymi sposobami. Naszą
uczoność mierzymy stopniem złożoności i trudności. A może piana prawdy
przyrodniczej, ubijana coraz bardziej złożonymi przyrządami, staje się
tak skomplikowana, że przyszłe pokolenia będą musiały tę prawdę
sztucznie upraszczać, śmiejąc się z niedorozwiniętych przodków z epoki
neolitu nauki XX wieku? Niewykluczone, że w przyszłości powstanie
konieczność symplifikacji prawdy przyrodniczej, której obecna złożoność
jest tylko następstwem zawiłych dróg, które prowadziły do jej poznania.
A jeśli ten nie znany bliżej stan kwantowy z całą nieoznaczonością
heisenbergowską jest... Czym jest? Podstawą człowieka? A jeśli w
zgłębianiu natury człowieka obowiązuje to samo prawo, co w przeprawie
przez rzekę? Będąc wciąganym przez wir do dna, należy tam iść, by się od
dna odbić - inaczej się nie wypłynie. Kwantowej pulweryzacji człowieka
nie dokonuje się dla samej zabawy ucierania go na subtelny puder. To
jedynie taktyczne posunięcie (nazywane w nauce metodycznym zabiegiem).
Bez poznania kwantowego dna i bez odbicia od niego jest niemożliwe
wzniesienie się, by człowieka zobaczyć z góry, w innej perspektywie, i
nareszcie pojąć go lepiej niż dotychczas. Zejście do najniższego poziomu
jest tu jedynie koniecznością wpadnięcia na właściwy tor integracji, by
nie błąkać się po biologii człowieka.
Historyczny rozwój nauki o życiu miał niewłaściwy start: od
makrorozmiaru, a więc od morfologii i anatomii, poprzez histologię do
cytologii i biologii molekularnej. Obok tego powstał drugi szereg
poznawszy, tym razem funkcjonalny: od fizjologii do biochemii. Przecież
nie tak powstawało życie. Odwrotnie. Poznawanie życia zaczęło się od
wyidealizowania pojęć o człowieku. W miarę postępu nauk biologicznych
wypadało oskubywać z antropomorficznej otoczki nasze wyobrażenie życia,
co prawda nie bez bólu i oporów. Po zdecydowanym wrzuceniu przez
darwinizm człowieka do naczelnych przychodzi nam to już łatwiej. Godzimy
się na molekularne uwarunkowania pamięci i odchyleń od normy
psychicznej. Zezwalamy już na ostateczne odarcie naszych wyobrażeń ze
wszystkiego, co ludzkie i wzniosłe, schodząc w bezduszny kwantowy świat
bioelektroniki, i to w dodatku z intencją poszukiwania integracji
sproszkowanych wyników analitycznych, uzyskiwanych w biologii.
Bioelektronika znajduje się w pozycji taktycznej. To nie jest sztuka dla
naukowej sztuki. To zadanie, a więc metoda poznawania życia, przede
wszystkim - człowieka. Homo electronicus nie został bowiem wydumany,
lecz wymodelowany według empirycznych faktów, niejako wydobyty z
kwantowego dna.
Jeśli tak, to w porządku, powie sceptyk.., i dalej będzie wątpił.
Tymczasem chodzi o pierwszą zapewne sondę w kwantową naturę człowieka,
dlatego nieoczekiwana nazwa gatunkowa - Homo electronicus. Może zjawiska
bioelektroniczne okażą się przejawem kolejnego behawioru, tym razem -
podstawowego? Gdyby nawet tak było, "rozdrabnianie" człowieka musi
ujawnić nowe strony jego natury. Czym jest właściwie nauka, jeśli nie
sumą niewiadomych? Początki życia - nieznane. Pięć miliardów lat później
powstał z tego życia człowiek. Jego początki - znowu nieznane.
Najgłębsze początki chrześcijaństwa nieznane i dziesięć wieków później,
przyjęcie chrześcijaństwa przez Słowian nad Wartą i Wisłą - znowu
nieznane. Nie potrafimy wiernie odtworzyć budowy pierwszych hominidów,
natomiast doskonale znamy budowę oka trylobita żyjącego w kambrze
dolnym, a więc pięćset milionów lat wcześniej. Co za paradoksy! Niedługo
odtworzymy zapisaną w skamieniałościach informację wizualną o
trylobicie. A człowiek?
Bywa smutny, smutkiem nierozwiązanej zagadki. Ale czy rzemiosło nauki
może uniknąć operowania niewiadomymi? A może to wszystko, co w nauce
robimy, jest tylko rzutem wirującego bąka naszej zdolności poznawczej na
przyrodę, który daje najbardziej groteskowe sprzężenie niewiadomej z
niewiadomą? Nie daje żadnej pewności, lecz jedynie możliwość
statystycznego określenia stopnia prawdopodobieństwa trafnego
rozpoznania przyrody.
Gdzieś powinna się znaleźć taśma z zapisanym szyfrem człowieczeństwa, o
ile nie pocięły jej na strzępy specjalistyczne nożyce nauk
biologicznych. Ale nawet wtedy, gdy uchwycimy jej pierwszy człon, czy
uda się zrekonstruować istotną treść człowieka? A może tym początkiem
szczęśliwej nici Ariadny będzie Homo electronicus?